HOME
Drogi Czytelniku,
Jeśli szczerze interesuje Cię to, co publikujemy,
i uważasz,
że warto udostępniać ten materiał w wersji polskojęzycznej,
a znasz angielski i znajdziesz trochę czasu - zapraszamy do współpracy!
Poszukujemy osób chętnych do współpracy przy przekładzie
książki "The Secret History of the World"
i do kilku innych projektów.
UWAGA!
Przeczytaj, zanim napiszesz do nas, albo jeśli nie otrzymałeś odpowiedzi.
Napisz do nas...
Wstęp: 0 - 1 - 2 - 3 - 4 -
5 - 6 - 7
Kim są Kasjopeanie?
Zakochana egzorcystka - Opowieść wielu możliwości - Thomas French,
St. Petersburg Times
Najgroźniejsza idea na świecie
Forum Cassiopaea (anglojęzyczne)
Część:
0 -
1 -
2 -
3 -
4 -
-
5 -
6 -
7 -
8 -
9 -
-
10a -
10b -
10c -
-
11 -
11b -
11c -
-
11d -
11e -
11f -
-
11g -
11h -
11i - 11i
-
rozdział 22 - 22 b
Fragmenty "Psychopatologii"
PSYCHOPATA – Maska zdrowia psychicznego
Czym jest psychopata?
Protokoły patokratów
Oficjalna kultura - naturalny stan psychopatii?
Na blogu PRACowniA:
Ponerologia polityczna
Psychopatia Schizoidalna (fragment Ponerologii politycznej)
Charakteropatie - paranoidalne i in.
Ponerologia polityczna (Time for change)
- cz. 2: Rola ideologii w rozwoju złowrogich reżimów (patokracji)
Nuda albo ekscytacja - rzecz o psychopatach
Strukturalna teoria narcyzmu i psychopatii - Laura Knight-Jadczyk
O "Ponerologii politycznej" - Laura Knight-Jadczyk, cz.1
Kasjopeanie odpowiadają na pytania o "Wniebowstąpienie"
Kasjopeanie na temat centrów energetycznych i czakramów - Laura Knight-Jadczyk
Historia seksu i uwagi ogólne - Lama Sing
Okłamywanie się, czyli stan ludzkiej maszyny - Henry See
Pierwsze wtajemniczenie - Jeanne de Salzmann
Rola negatywnych emocji w pracy nad sobą - Laura Knight-Jadczyk
Uwagi na temat niewłaściwej pracy centrów - Maurice Nicoll
Umiejętność rozeznania - Świat wewnątrz diabła
Borys Murawiew - Gnoza - fragmenty
Komentarz na temat "Gnozy" Murawiewa
- Część 1
VIDEO - Atak na Pentagon
Komentarze na temat Ataku na Pentagon - Laura Knight-Jadczyk
Teorie konspiracyjne rozkwitają w Internecie - Carol Morello, The Washington Post
Jakiś potwór tu nadchodzi
Osama,
Szwadrony Śmierci i Największe Kłamstwo Wszechczasów
VIDEO - Tajemna historia świata
książka dostępna w języku:
english - français - espanol
polskim:
* Przedmowa
* Wstęp
* Rozdział 1 (a) (b)
* Rozdział 2 (NOWOŚĆ!)
* Rozdział 3
* Rozdział 4
książka dostępna w języku:
english - français
* Rozdział 1
* Rozdział 2
* Rozdział 3
Nasz BLOG PRACowniA z uzupełniającymi materiałami:
Sztuka iluzji
Korespondencja
z Czytelnikami
Transkrypty sesji:
Rok: 1994 - 1995 - 1996 - 1997 - 1998-2001
Rok: 2011
Rok: 2012
Rok: 2018
Stary Index i niezweryfikowane sesje z 1994-95
Napisz do nas...
"Nie bójcie się o ścieżkę prawdy, bójcie się o brak ludzi, którzy nią kroczą." Robert Francis Kennedy
"Przeczytałem dzisiaj wiadomości, o ludzie..." John Lennon
Tyrania, która osiągnęła największy sukces to nie ta, która używa siły do zapewnienia jednorodności, ale ta, która usuwa ze świadomości inne możliwości i sprawia, że wydaje się niewyobrażalne to, iż istnieją inne drogi, i która usuwa poczucie, że istnieje coś poza tym. Allan Bloom
Zamykając amerykanski umysł
"Niebezpiecznie jest mieć rację w sprawach, w których ustanowione władze się mylą." Voltaire
Wiara świadomości jest wolnością
Wiara uczuć jest słabością
Wiara ciała jest głupotą.
Miłość świadomości wywołuje taką samą reakcję
Miłość uczucia wywołuje przeciwną
Miłość ciała zależy jedynie od typu i biegunowości.
Nadzieja świadomości jest siłą
Nadzieja uczuć jest niewolnictwem
Nadzieja ciała jest chorobą.
Gurdżijew
Metoda nauki ezoterycznej jest taka sama jak nauki pozytywnej: obserwacja, krytyczna analiza tejże obserwacji i rygorystyczna dedukcja w oparciu o ustalone fakty. Murawiew, Gnoza vol.1
Zycie jest religią. Doświadczenia życiowe odzwierciedlają sposób, w jaki wchodzi się w interakcję z Bogiem. Ci, którzy są uśpieni, to ci, którzy prezentują małą wiarę w swych interakcjach z kreacją. Niektórzy myślą, że świat istnieje, by mogli go przezwyciężyć, zignorować lub wyłączyć. Dla tych jednostek światy przestaną istnieć. Staną się oni dokładnie tym, co sami wnoszą w życie. Staną się jedynie snem w 'przeszłości'. Ludzie, którzy zwracają dokładnie uwagę na rzeczywistość obiektywną, na prawo i lewo, staną się rzeczywistością 'Przyszłości'.
Kasjopeanie, 28-09-2002
Otrzymywanie informacji o nowościach na witrynie!
Kanał RSS Kasjopea
|
Tajemna historia świata
ROZDZIAŁ 1
NATURA POSZUKIWAŃ
Tajemna nauka starożytności odkryta
Wielu krytyków literackich zdaje się uważać, że hipotezę na temat niejasnych i odległych kwestii historycznych można obalić, domagając się po prostu dostarczenia większej ilości dowodów, niż istnieje w rzeczywistości. [...] Jednak prawdziwym testem na trafność hipotezy, jeśli nie można wykazać jej konfliktu ze znanymi prawdami, jest ilość faktów, z którymi [owa hipoteza] koreluje i które objaśnia.
[Cornford, Origins of Attic Comedy]
Disjecta Membra
(Rozproszone fragmenty)
Motyw poszukiwań Świętego Graala jest tak znaczącą częścią kultury zachodniej, że z trudem można sobie wyobrazić jego brak. Ilość książek, obrazów, rzeźb, sztuk scenicznych, filmów, piosenek oraz innych artystycznych i literackich form wyrazu dotyczących zagadnienia Graala jest zbyt wielka, by ją zliczyć. Różnym ludziom Święty Graal kojarzy się z wieloma różnymi rzeczami, jednak zasadniczo możemy powiedzieć, że symbolizuje on Poszukiwanie Wszechrzeczy. Takie rozumienie pojęcia wkradło się nawet do naszego języka, mówimy bowiem, że ktoś "szuka swojego Graala w____". W puste miejsce możemy wstawić dowolny obiekt dążeń. Każdy, kto choćby przez krótką chwilę zastanowi się nad kwestią Graala, nie ma wątpliwości, że u źródeł legendy tkwi jakaś sekretna oraz/lub ostateczna nagroda natury materialnej. Można nawet stwierdzić, że przywiązanie do legendy o Graalu, jakie żywi zachodnie społeczeństwo, jest niewspółmierne do faktycznej, pomieszanej treści samych podań. W rzeczywistości wielu ludzi przekonanych o istnieniu głębokiego znaczenia legendy o Świętym Graalu nawet nie przeczytało oryginalnych opowieści, które dały początek legendzie.
A mimo to coś w niej na nas - na każdego bez wyjątku - oddziałuje i wyzwala wyobraźnię, porusza duszę, kiedy tylko pojawi się ów temat. Sugerowałoby to istnienie tu czegoś istotnego - jakiejś magii, jakiegoś tajemniczego archetypowego marzenia - które powoduje, że słowa "Święty Graal" rozbudzają się w duszach ludzi Zachodu. To "coś" aktywuje naszą zbiorową nieświadomość, przekształcając zagmatwane i pomieszane fragmenty oryginalnych podań w zaczarowaną krainę heroicznej miłości oraz wielkich i brawurowych czynów, których mogą dokonywać jedynie ludzie o najczystszych sercach, ci najmężniejsi. I każdy z nas w swoich najskrytszych marzeniach wyobraża sobie, że jest "tym Jedynym", który zdobędzie Graala.
Każdy, kto bada zagadnienie Graala wie, że istnieją dosłownie tysiące naukowych lub czysto teoretycznych prac na ten temat. Są opracowania, rozprawy, krytyki - całe ich tomy - poświęcone tej fascynującej kwestii. Badacz literatury na temat Graala wie również, że te niekończące się próby ujęcia tematu stwarzają niemal beznadziejny chaos przeciwstawnych opinii i poglądów. Na przykład: Jedna ze szkół myślenia proponuje, by Graal był wyłącznie "chrześcijańską kwestią". Istnieje wiele elementów o niezaprzeczalnie chrześcijańskim charakterze, które dominują w pewnych wersjach. Inna szkoła twierdzi, że zagadnienie Graala jest zasadniczo pogańskie, najpewniej celtyckiego pochodzenia. Zwolennicy tej teorii wskazują na to, że późniejsze wersje chrześcijańskie są rezultatem "tuszowania" i kompilowania poszczególnych wersji przez duchownych, w ramach ich usiłowań włączenia tego popularnego motywu do chrześcijańskiej tradycji. Powyższe dwa przykłady stanowią podstawowy podział, co nie znaczy, że są to jedyne istniejące poglądy! Każdą z tych szkół można jeszcze podzielić na odłamy, których stronnicy rozwodzą się nad dowolnymi teoriami spośród wielu innych.
Kłopot w tym, że zarówno obydwa powyższe poglądy, jak i wiele ich odgałęzień staje przed problemami nie do rozwiązania, kiedy próbują pozyskać zwolenników swych racji. Teoria chrześcijańskiego pochodzenia Graala upada kompletnie po skonfrontowaniu jej z najtrudniejszym do przyjęcia faktem, że nie ma żadnego chrześcijańskiego przekazu, który mówiłby o "Józefie z Arymatei". Wygląda na to, że Józef nie istnieje poza opowieściami o Graalu i musi zostać przeniesiony - przez chrześcijaństwo - do krainy romantycznych fantazji. Faktycznie, jak odnotowała Jessie Weston, już w roku 1260 duński autor, Jacob van Maerlant zdemaskował całą sprawę z Graalem jako "kłamstwo", stwierdzając, że Kościół nic na ten temat nie wie. Ta część podania o Graalu, której pogańskie i celtyckie pochodzenie można udowodnić - opowieść o Parsifalu - w swej oryginalnej formie nie ma w ogóle nic wspólnego z Graalem!
Problem polega więc na tym, że podczas gdy można doszukać się analogii między takim czy innym aspektem całego cyklu opowieści, rozpatrując każdy aspekt z osobna, nie przysłuży się to szerszej perspektywie z tej racji, że wyprowadzenie analogii wymaga rozbicia całej historii na grupę oddzielnych tematów. Nie ma tu żadnego "Źródła Q", jak mogło być w wypadku Ewangelii Nowego Testamentu - zaginionego źródła, z którego zaczerpnięto wiele fragmentów. Brakuje tu prototypu, który zawierałby w jednej opowieści wszystkie elementy: Strapioną Matkę Ziemię, Króla Rybaka, Ukryty Zamek z jego nieziemskimi ucztami i tajemniczym naczyniem oraz damami, a także Krwawiącą Włócznię i Kielich.
W skrócie, ani dla pogańsko-celtyckiego, ani dla chrześcijańskiego stanowiska nie istnieje pierwotne źródło, które zachowałoby wszystkie powyższe elementy. Oznacza to, że najlogiczniejszym podejściem do problemu jest zrozumienie już w punkcie wyjścia, że żadna z tych szkół myślenia nie może ignorować drugiej i że potrzebne jest szersze ujęcie tematu. Co oznacza, że źródło opowieści o Graalu musi istnieć gdzie indziej niż w popularnych legendach czy schrystianizowanych podaniach.
Jessie L. Weston, po ponad trzydziestu latach badań, napisała książkę From Ritual to Romance (Od Rytuału do Romansu). Odnotowała tam spostrzeżenie zadziwiające w swych implikacjach:
Kilka lat temu, świeżo po przeczytaniu The Golden Bough Sir J.G. Frazera, uderzyło mnie podobieństwo zachodzące między pewnymi cechami podania o Graalu a szczegółami charakterystycznymi dla kultów Natury, opisanymi w tej książce. Im głębiej analizowałam opowieść [o Graalu], tym bardziej uderzało mnie to podobieństwo, aż w końcu zadałam sobie pytanie: A może owa tajemnicza legenda - tajemnicza zarówno w swej naturze, jak i z innych powodów, takich jak: niespodziewane pojawienie się, doniosłość przypisywana jej w tak oczywisty sposób, a także niespodziewane i zupełne zaniknięcie - jest zatartym świadectwem popularnego niegdyś rytuału, który przetrwał dzięki obwarowaniu go nakazem zachowania ścisłej tajemnicy? Tłumaczyłoby to całkowicie atmosferę czci i szacunku, która nawet w realiach niechrześcijańskich nigdy nie przestanie towarzyszyć Graalowi. [...]
Im dokładniej bada się teologię przedchrześcijańską, tym bardziej zdumiewa ona głębokim i śmiałym duchowym charakterem swych rozważań i tym wątpliwszym wydaje się, by nauczanie takie mogło być zależne wyłącznie od samodzielnych procesów myślowych człowieka lub by mogło wyewoluować z takich zalążków [wiedzy], które widzimy u rzekomo "prymitywnych" ludów. [...] Czy rzeczywiście są prymitywne? A może mamy do czynienia nie z pierwotnymi elementami religii, ale z disjecta membra zaginionej cywilizacji? Z pewnością jest tak, że - sądząc po dowodach historycznych - najwcześniejsze świadectwa wskazują na duchowe, a nie materialne, pochodzenie rasy ludzkiej.
Przestudiowane ludowe praktyki i obrzędy - tańce, prymitywne inscenizacje, lokalne oraz sezonowe celebracje - nie reprezentują tej samej materii, z której zrodził się kult Attisa-Adonisa, lecz pozostałości kultu, których wyższe znaczenie zostało zapomniane.
Moim celem jest raczej udowodnienie istotnie archaicznego charakteru poszczególnych elementów składających się na legendę o Graalu, niż analizowanie jej jako całości.
Pozwolę sobie powtórzyć dwa najważniejsze stwierdzenia: "disjecta membra zaginionej cywilizacji" oraz "pozostałości kultu, którego wyższe znaczenie zostało zapomniane". Słowem, to, co proponuje pani Weston, mówi nam, że opowieści o Graalu były krótkotrwałym pojawieniem się w ogólnej świadomości czegoś tak zamierzchłego, że znalezienie tych nici i odtworzenie całej Świętego Gobelinu (Sacred Tapestry) może wymagać perspektywy nie kilku tysięcy, a prawdopodobnie dziesiątek tysięcy lat - cofnięcia się nawet do czasów sprzed potopu! Na samą myśl o tak śmiałym przedsięwzięciu dosłownie zaparło mi dech. Jednakże, wykazując się daleko posuniętą naiwnością, nawet głupotą, jak u kogoś, kto pcha się tam, gdzie nawet aniołowie nie odważą się postawić nogi, podjęłam decyzję o próbie odszukania tych kawałków układanki, nawet jeśli miałoby mi to zająć resztę życia.
Rozważając tę myśl jako hipotezę, zaczęłam wyobrażać sobie, jak mogłoby wyglądać takie wydarzenie. Natknęłam się na kolejną interesującą rzecz, która pomogła mi dostosować "soczewki", przez które postrzegałam rzeczywistość. W Historii Herodota znajduje się pewne podanie, będące dokładną kopią oryginalnej opowieści indyjskiego pochodzenia z wyjątkiem tego, że pierwotna wersja jest bajką o zwierzętach, natomiast u Herodota wszystkie postaci są ludźmi. We wszystkich pozostałych szczegółach obie historie są identyczne. Joscelyn Godwin przytacza słowa R.E. Meaghera, profesora nauk humanistycznych i tłumacza greckich klasyków: "Istotnie, jeżeli postaci zmieniają się w inny gatunek, mogą zmienić swoje imiona i właściwie wszystkie inne przymioty". [Joscelyn Godwin, "Arktos"]
Idąc dalej tym tropem, natrafiamy na Mirceę Eliadego objaśniającego nam proces "mityzacji" historycznych person. Eliade opisuje, jak to rumuński badacz folkloru upamiętnił balladę opisującą śmierć młodzieńca zaczarowanego przez zazdrosną górską wróżkę w wigilię swojego ślubu. Młodzieniec ów, będąc pod urokiem wróżki, skoczył z urwiska. Ballada o charakterze lamentu, śpiewana przez narzeczoną, pełna była "mitologicznych aluzji, liturgicznej treści ludowej urody".
Wspomniany folklorysta, któremu wmówiono, że pieśń ta opiewała tragedię z "dawnych czasów", odkrył, że narzeczona z pieśni żyje nadal, w związku z czym udał się na spotkanie z nią. Ku swemu zaskoczeniu, dowiedział się, iż śmierć młodzieńca miała miejsce nie dawniej niż przed czterdziestoma laty. Chłopiec poślizgnął się i spadł z urwiska - nie było żadnej górskiej wróżki.
Eliade zauważa, że "pomimo obecności głównych świadków, wystarczyło kilka lat, by obedrzeć to wydarzenie z całej historycznej autentyczności i przemienić je w baśniową opowieść". Mimo że nieszczęście dotknęło kogoś im współczesnego, śmierć młodzieńca - niedoszłego męża "miała znaczenie okultystyczne, które mogło zostać odkryte dzięki zidentyfikowaniu jej w kategoriach mitu".
Mit zdawał się być prawdziwszy, czystszy od prozaicznego wydarzenia, ponieważ "sprawił, że prawdziwa historia zyskała bogatsze znaczenie, objawiając tragiczne przeznaczenie".
W ten sam sposób jugosłowiański poemat epicki wychwalający heroiczną postać z czternastego wieku, Marko Kraljeviča, przekreśla jego tożsamość jako postaci historycznej. Jego życiorys zostaje "zrekonstruowany według mitycznych norm". Matka jego, Vila, jest wróżką, podobnie jak jego żona. Bohater walczy z trójgłowym smokiem i zabija go, walczy ze swoim bratem i jego też zabija, a wszystko dzieje się w zgodzie z klasycznymi motywami mitu.
Historyczny charakter postaci opiewanych w poematach nie podlega dyskusji, zauważa Eliade. "Jednak ich historyczność nie jest w stanie zbyt długo opierać się korozyjnemu działaniu mityzacji". Wydarzenie historyczne, bez względu na swoją doniosłość, nie zachowuje się w powszechnej pamięci w nienaruszonej formie.
"Mit stanowi ostatni - a nie pierwszy - etap ewolucji postaci herosa". Pamięć prawdziwego wydarzenia w najlepszym wypadku trwa być może trzy stulecia, bowiem postać historyczna przyswaja sobie cechy mitycznego modelu, a samo wydarzenie zostaje zatarte i trafia do kategorii mitycznych dokonań.
"Taka redukcja wydarzeń do kategorii, a jednostek do archetypów po dziś dzień dokonywana przez świadomość pospolitych warstw [społeczeństwa] europejskiego, odbywa się zgodnie z archaiczną ontologią" ? pisze Eliade. "Mamy prawo zapytać, czy waga oddziaływania archetypów na świadomość archaicznego człowieka oraz niezdolność powszechnej pamięci do zachowania czegokolwiek prócz archetypów nie wyjawia nam czegoś więcej niż tylko opór wobec historii okazywany przez tradycyjną duchowość?
Ta mityzacja postaci historycznych pojawia się w dokładnie tej samej formie we wszystkich czasach i kulturach. Jak mówi Księga Koheleta, "nic nowego pod słońcem". Historyczne wydarzenia są "upodobnione" do mitycznego archetypu, a bohaterowi często przypisywane są czyny, których nigdy nie dokonał. "Podczepione" są również zdarzenia, miejsca i inne aspekty owego "większego i głębszego" kontekstu".
Sugeruje to, że mityzacja postaci historycznych odbywa się wedle jakiegoś "wzorcowego standardu". Dlatego właśnie wszyscy mityczni herosi są pod tak wieloma względami podobni do siebie. To nie tak, że każdy z nich dokonał tego samego - chodzi o to, że ktoś zrobił coś - przynajmniej jedną rzecz - co było istnym heroicznym wyczynem i tym samym przynależało do wzorca, zostało więc "dołączone" do archetypu. Nie twierdzimy wcale, że prawdziwi herosi -historyczne postaci - w ogóle nie istnieli lub nie dokonali niczego wielkiego. Te kwestie nie podlegają dyskusji. Co wydaje się być ewidentne, ich prawdziwa, historyczna natura - to, czego naprawdę dokonali - nie może oprzeć się "korozyjnemu działaniu mityzacji". Dlatego też odkrywanie tożsamości któregokolwiek z bohaterów poprzez próbę porównania jego historii z rzeczywistymi historycznymi "faktami" na nic się nie zda. Mamy tu jeszcze inną ważną rzecz do rozpatrzenia: jeśli całkiem zwyczajny "bohater" z całym swym bagażem wyczynów zostaje "upodobniony" do wzorca, to nawet gdybyśmy odkryli jego tożsamość, niewiele by to znaczyło. Odkrylibyśmy ledwie jedną z ogromnej liczby postaci zasymilowanych do tego samego archetypu i próbując uporządkować fakty w celu odkrycia jakiegoś "magicznego artefaktu" związanego z modelem, ryzykujemy wiecznym kręceniem się w kółko. W niektórych wypadkach plemienna pamięć może "przechowywać" wspomnienie imienia przodka, nawet jeśli ludzie ci nie mają pojęcia, czego ów przodek dokonał naprawdę w pełnym znaczeniu tego słowa. W innych natomiast wypadkach, prawdziwe imię zostaje zapomniane, w związku czym ze wzorca zaczerpnięte zostaje nowe. Może to wydawać się niezbyt pomocne w odkrywaniu, kto i co naprawdę zrobił, ale dzięki uwadze, cierpliwości i porównywaniu możemy dojść do pewnych logicznych wniosków dotyczących przeszłości, tj. okresu poprzedzającego zapisy świadectw historycznych bazujące na faktach - czy też czasów sprzed zniszczenia oryginalnych spisanych relacji, co jest jeszcze inną ewentualnością.
Kolejnym, istotnym dla naszego śledztwa spostrzeżeniem jest to, że mity istotnie mają w zwyczaju przechowywanie idei cech, zwyczajów, obyczajów oraz krajobrazów, nawet jeśli nie możemy na nich polegać pod względem ich, nazwijmy to, jednostkowej prawdy historycznej. Końcowym rezultatem naszych badań nad mitami, legendami, sagami i eposami jest uświadomienie sobie ewidentnego faktu, że nie są one "nowatorską kompozycją", stworzoną od podszewki. Doprawdy, istnieje tu pewien model. Obejmuje on redukcję zdarzeń do kategorii, a postaci do archetypów, i zgodny jest z zasadami archaicznej ontologii! Można nawet posunąć się do stwierdzenia, że mityzacja postaci historycznych obnaża przed nami znaczenie danej postaci i wydarzenia - znaczenie, które może być dostrzeżone jedynie przez odejście od bezpośredniego historycznego zdarzenia. Prowadzi nas to do postawienia pytania: "Czy taka, właściwa świadomości człowieka, tendencja do przechowywania archetypów i asymilacji wydarzeń historycznych oraz ludzi do takichże wzorców nie ujawnia nam czegoś na temat prawdziwej natury samego Wzorca?"
"Jaka jest prawdziwa natura Wzorca?" Okaże się, że jest to bardzo ważna kwestia, o której trzeba pamiętać, zagłębiając się w poszukiwaniach. Pomoże ona nie tylko zrozumieć, w jaki sposób historie pochodzące z różnych źródeł mogą być zarazem prawdziwe, jak i nieprawdziwe. Będzie również główną wskazówką w naszym śledztwie w sprawie pewnych, bardzo ważnych zagadnień, które okażą się decydujące w Poszukiwaniu Graala (Grail Quest). Czy istnieje poziom rzeczywistości, na którym obecny jest Wzorzec, i który odciska się na ludzkości w szerokim psychologicznym sensie? Innymi słowy, czy mityczny archetyp odnosi się do teologicznej rzeczywistości, ponadwymiarowej, z której to nasza własna "wyświetlana" jest jak film i w której żyjemy, poruszamy się i istniejemy jako pionki na planszy?
Kiedy badamy historie o Graalu i porównujemy je do innych mitów i legend, dostrzegamy wszechobecność uniwersalnego motywu Złotego Wieku, który zakończył się w jakiś straszliwy sposób - powodzią, utratą łaski, karą. Podejrzewamy, że Geoffrey z Monmouth sprytnie wplótł tę tradycję w opowieść o Królu Arturze. W większości wypadków historie te opowiadają o minionym świecie, gigantach, bogach i ich czynach w taki sposób, jakby to były wyłącznie wątki fantastyczne. Popularne wyjaśnienie przyporządkowuje te historie do niezliczonych teorii, traktujących o przerażającym kraju wyjących, ciemnych dzikusów z epoki kamiennej, którzy wymyślili mity, chcąc jakoś wytłumaczyć sobie otaczające ich niezrozumiałe siły natury.
Wielu "alternatywnych" badaczy i teoretyków zdążyło już szczegółowo wyłożyć koncepcję, że wiele mitów obrazuje archaiczną rzeczywistość. Pośród proponowanych przez nich idei są i takie, które idą w ślad za przypuszczeniem, że w historii ludzkości był czas, gdy planety oddziaływały na siebie w brutalny sposób, co dało początek prastarym mitom o "wojnach bogów". W tego rodzaju scenariuszach "gromy" Jowisza-Zeusa są wyrównywaniem potencjałów elektrycznych między planetami. Inni postulowali, że owe opowieści przedstawiają interakcje pomiędzy posiadającymi zaawansowaną technologię obcymi bądź ich hybrydami a ludźmi. W tych spekulacjach "gromy" Jowisza są bronią atomową, a on sam jest po prostu zwyczajnym gościem z dużą bombą w ręku.
Zastanowiwszy się nad naszą opowiastką o mityzacji historii i historyzacji mitu, mamy jakąś świadomość, że obydwa podejścia mogą być prawidłowe. Nieustannie mamy z tym problemem do czynienia, zajmując się opowieściami o Graalu. Jednakże przez opowieści o Graalu przewijają się nawiązania do wciąż tych samych symboli czy "przedmiotów o znaczeniu kultowym". Owe tajemnicze przedmioty kształtują centralny wątek akcji opowieści o poszukiwaniu i wydaje się, że prawdziwe zrozumienie istoty tych przedmiotów jest niezbędne tak dla herosa, jak i współczesnego "łowcy tajemnic". Przedmiotami tymi są kielich lub naczynie, włócznia lub miecz, a także kamień. Jeśli zaczniemy szukać ich w mitach i legendach, znajdując jeden tu, drugi tam, i połączymy te elementy, niechybnie dojdziemy do wniosku, że wszystkie są częścią jednej całości.
Lecz co tak naprawdę przedstawia ta całość? Kiedy poważnie zastanowimy się nad powyższymi elementami i je zbadamy, dojdziemy do wniosku, że owe opowieści mogą ukazywać właśnie starożytną wiedzę oraz sposób, w jaki wiedza ta mogła być z czasem "zmityzowana", jeśli infrastruktura cywilizacji, do której wiedza ta przynależała, uległa zniszczeniu. Naturalnie, jako przykład, od razu przychodzi tu na myśl powieść Władca Much, jednak niewątpliwie istnieje wiele innych sytuacji, w których można przyjrzeć się temu procesowi. W każdym razie, im dłużej analizujemy to zagadnienie i im więcej przykładów badamy, tym bardziej uświadamiamy sobie, że pani Weston niezaprzeczalnie coś odkryła.
Rozważmy "Graalowe Świętości", powtarzające się co rusz w micie i legendzie, jako elementy starożytnej technologii. Przyjrzyjmy się, w jaki sposób używano tych przedmiotów i jakie magiczne moce im przypisywano. Odnotujmy, że wszystkie te moce były atrybutami sztuki manipulacji czasoprzestrzenią. Pamiętajmy przy tym, że owe mity istotnie MAJĄ w zwyczaju przechowywanie idei cech, zwyczajów, obyczajów i krajobrazów. Jeśli tak, to starożytne legendy stanowią iście oszałamiający obraz wszechświata, jak również opis pasjonującej technologii.
Kontynuujmy zatem nasze rozważania, posługując się tym poglądem jako roboczą hipotezą. Nie musimy przyjmować go za prawdę, tylko trochę z nim poeksperymentujmy.
Wyobraźmy sobie światową cywilizację podobną w wielu aspektach do naszej - dysponującą zaawansowaną technologią (aczkolwiek, technologia dawnego świata była rzecz jasna nieco inna, jak zobaczymy później). Następnie wyobraźmy sobie, że zagrożenie nieuchronnym, wielkim kataklizmem zostało dostrzeżone zbyt późno, by można było poczynić odpowiednie przygotowania w celu uratowania cywilizacji. A może katastrofa jest tak niszczycielska, że cywilizacji nie da się ocalić. Wyobraźmy sobie, że infrastruktura cywilizacji została zniszczona. Wyobraźmy sobie, że z całego globu liczącego, powiedzmy, sześć miliardów ludzi, tylko dziesięć milionów przeżyło, tak straszny był ten kataklizm. Co więcej, ocaleńcy są do tego stopnia rozproszeni, a wszelkie środki transportu i komunikacji zostały zniszczone takdoszczętnie, że zebranie się w celu odtworzenia uprzednio istniejącej infrastruktury jest niemożliwe. Poza tym wielu z tych, którzy przeżyli, nie byłoby nawet w stanie tego zrobić, z racji braku technologii.
Jednakże w czterech czy pięciu miejscach przeżyły garstki ludzi dysponujących większą wiedzą. Pech chciał, że ich wiedza jest tak dalece specjalistyczna, że są oni w stanie odtworzyć zaledwie ograniczone i wybrane części składowe minionej cywilizacji. Robią więc, co tylko mogą. Stają się nowymi Władcami Much, starają się znaleźć sposób na odtworzenie tego, co zostało zniszczone, odszukać dodatkową wiedzę i podnieść świat z popiołów.
Dysponując przy wykonywaniu niezbędnych do osiągnięcia tego celu prac ludźmi niewykształconymi i zacofanymi pod względem technicznym i wiedząc, że po ich śmierci cała wiedza przepadnie, próbują oni (ludzie wiedzy) przekazać jak najwięcej ze swojej mądrości możliwie wielu osobom, mając świadomość, że nawet to jest niewystarczające. Czy wręcz odwrotnie, tworzą "strukturę elitarnej władzy", gdzie wiedza rozdzielona jest tylko pomiędzy bardzo nielicznych, w celu utrzymania steru władzy we własnych rękach oraz w rękach swoich następców.
Jaką wiedzę uważano by w takiej sytuacji za najcenniejszą, najbardziej wartą przekazania? O czym tacy ludzie myśleliby w pierwszej kolejności?
Cóż, protoplasta żądnej władzy elity z pewnością przekazałby wiedzę, która pozwoliłaby utrzymać kontrolę nad innymi. Jednak ktoś, kto pragnie pomóc całej ludzkości, szansy na nastanie lepszego świata mógłby upatrywać w przekazaniu całej swojej wiedzy, a poszerzenie jej o brakujące elementy pozostawiłby tym, którzy przyjdą po nim. Czyż wiedzą tą nie będą ważne informacje o samej cywilizacji? O jej infrastrukturze? O sposobach komunikacji, podróżowania, o prawie i etyce, o jej zaawansowanej nauce? A co najważniejsze, przerażająca informacja, która ujawniła się na sam koniec, na krótko przed ponownym zepchnięciem wszystkiego do epoki kamiennej - wiedza o tym, że Ziemię regularnie i cyklicznie nawiedza kataklizm.
Wyobraźmy sobie obraz nadciągającej na naszą cywilizację katastrofy, takiej jak chmara komet. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliby naukowcy, byłoby dokonanie pomiarów i obserwacji, zbadanie kierunku i trajektorii lotu. Wkrótce potem na antenie telewizji ogłoszono by światu, że właśnie nadchodzi niebezpieczny czas, który najprawdopodobniej stanowi początek długotrwałego deszczu komet. Przedstawiliby światu swoje wyliczenia i, na krótko przed zagładą, wszyscy dowiedzieliby się, że katastrofa, w obliczu której stają, już się kiedyś wydarzyła. To właśnie ta zbyt późno ujawniona wiedza byłaby najważniejszą rzeczą, jaką ocaleni z zagłady chcieliby przekazać swoim dzieciom. I tak, w takim środowisku, w takich okolicznościach, rodzi się mit, na który składają się wspomnienia przeszłego świata i jego wspaniałej technologii, sposobu, w jaki się skończył, oraz przestroga, że zagłada kiedyś się powtórzy.
Wyobraźmy sobie grupę takich ocaleńców. Wyłaniają się ze swoich kryjówek, by odkryć, że nie tylko świat, jaki znali, jest zniszczony, ale gwałtowne konwulsje planety pochłonęły, zrównały z ziemią i zmyły większość tego, co uprzednio istniało. Fabryki, elektrownie, miasta, super-autostrady, szlaki kolejowe, lotniska i samoloty, wielkie statki i kompleksy przemysłowe - wszystko obróciło się w powykręcane kawałki żelaza, spopielone drewno, a z betonu pozostał żwir. Ze swoimi ograniczonymi umiejętnościami, nie mając nic prócz podstawowych, ręcznie wykonanych narzędzi, najlepiej, jak potrafią budują małą społeczność i starają się przetrwać.
Lata mijają i nasza mała wspólnota ocaleńców rozwija się. Zestarzeli się, a teraz siedzą przy ognisku wspólnie z zebranym wokół pokoleniem najmłodszych, którzy pragną słuchać opowieści w rodzaju "co robiłeś, jak byłeś młody, dziadku?" A dziadkowie wzdychają z nostalgią za beztroską, wygodą i wszystkimi cudami, jakie przepadły, i mówią: "Chodziliśmy na kolacje do dobrych restauracji i oglądaliśmy filmy w kinie".
- Co to jest kino, dziadku?
- To takie duże pomieszczenie, gdzie zwykło się chodzić, aby obejrzeć znane gwiazdy filmowe, przeżywające wspaniałe przygody. Siadało się w rzędach krzeseł, a film ukazywał się na dużej białej ścianie na wprost nas.
- Co ukazywało się na ścianie?
- Wizerunki gwiazd filmowych.
- Co to jest gwiazda filmowa, dziadku?
- Gwiazda filmowa to sławna osoba, która udaje kogoś innego w celu przedstawienia jakiejś historii.
- Co to jest wizerunek, dziadku?
- To coś w rodzaju projekcji prawdziwej gwiazdy filmowej, której tam naprawdę nie ma. Żyje gdzie indziej, a kiedy nie gra w filmach, wiedzie normalne życie.
- Jak to się dzieje, że obraz gwiazdy filmowej jest widoczny, skoro jej tam naprawdę nie ma?
- To technika. Polega to na tym, że światło prześwituje przez długi kawałek czegoś przezroczystego, co obraca się na kole.
- Co napędza to koło, dziadku?
- Elektryczność.
- Co to jest elektryczność, dziadku?
- To potężna siła, która znajduje się w powietrzu. Elektryczność widzisz, kiedy przyglądasz się błyskawicy. Kiedyśmy byli mali, używaliśmy elektryczności, aby sprawić, żeby wszystko działało. Była to siła, dzięki której światła świeciły i której używaliśmy do przyrządzania jedzenia. Korzystaliśmy z niej do zasilania wież stereo, radia i telewizorów.
- Dziadku, co to jest telewizor?
- To takie pudło z obrazami tych samych gwiazd filmowych, które można było obejrzeć w kinie, z tą różnicą, że tu można je było oglądać we własnym domu.
- Jak te obrazy trafiają do telewizora?
- Przez powietrze. Niegdyś, hen wysoko w powietrzu wokół planety krążyły satelity, które wysyłały te obrazy do telewizorów. Te same satelity pomagały nam również połączyć się z dowolnym człowiekiem na świecie przez telefon.
- Dziadku, co to jest telefon?
Zostawimy teraz ten wielce interesujący ciąg pytań i odpowiedzi i przeskoczymy do czasu, kiedy dziadek udał się na zasłużony odpoczynek, a wnuczek dorósł i ma dzieci. Opowiada im o gwiazdach na niebie, które wysyłają wiadomości do pudeł i umożliwiają ludziom prowadzenie rozmów, niezależnie od tego, gdzie się znajdują. Opowiada teć o wspaniałych gwiazdach filmowych w Hollywood, które pojawiały się na gołej ścianie w dużym kinie, po uprzedniej uczcie z bogami lub - w szczególnych okolicznościach, jeśli bogowie tak postanowili - przemawiały z niebios, w specjalnym pudle, w domu.
Przeskoczmy kolejne pokolenie. Widzimy naszą społeczność borykającą się z ciężkimi czasami. Pamiętają opowieści o dawnym świecie i wygląda na to, że potrzebują pomocy. Możliwe, że gdyby zbudowali replikę tak niegdyś ważnego pudła, byliby w stanie skontaktować się z bogami w Hollywood, a ci położyliby kres głodowi i zarazie.
Tak więc, budują pudło i ustawiają je na ołtarzu. Zaczynają wzywać różne imiona, które pamiętają z dziadkowych opowieści. "O, wielka matko, Elizabeth Taylor! Usłysz nasze wołanie! Przybądź ku pomocy, wielki ojcze Clarku Gable!" Jednak nic się nie dzieje. Może bogowie są rozeźleni? Może czegoś się domagają? Co powiecie na jakąś ofiarę? Z wina, na przykład? Może bogowie przegapili ucztę? Chcą dostać ładne, soczyste jagnię. Nie? No to co powiecie na nowo narodzone niemowlę? Dziewicę? Dwie? Tuzin lub więcej?
I tak, w miarę upływu czasu prawda o tym, co istniało dawniej, staje się jedynie baśniowymi opowieściami, tropami wiodącymi do zamierzchłych czasów, zakrytymi warstwami ignorancji i przesądów. A kiedy populacje dojrzewają i rozpoczynają podróże, napotykają plemiona mające podobne opowieści, tyle że w innej wersji. Być może spotkali grupę, której "dziadek" był wielkim naukowcem. Kazał swoim wnukom zapamiętywać naukowe wzory. Oczywiście, z racji tego, że ich dziadek był naukowcem i przekazał im "naukową i najwyższą wiedzę", uważają oni, że mają przywilej pouczania tych ignorantów i prostaków, którzy przywołują Liz Taylor i Clarka Gable'a: "To nie tak, musicie zrobić to w ten sposób: trzeba utworzyć krąg wokół telewizora i wypowiedzieć odpowiednie słowa, magiczne formuły". Tak więc, plemiona wspólnie zaczynają tańczyć wokół "Kostki Kosmosu", powtarzając chórem "Eeee równa się Emmmm Ceeee kwadrat! Eeee równa się Emmmm Ceeee kwadrat! Eeee równa się Emmmm Ceeee kwadrat! Zanosimy nasze wołanie do wielkiego boga Ein-Steina! Przemów do nas!"
I jeśli będą to robić wystarczająco długo, spowodują produkcję pewnych substancji chemicznych w mózgu, co doprowadzi do stanów ekstazy, no i proszę! Dowód na to, że wszystko to działa. I tak oto, mamy przykład powstawania wielkiej okultystycznej nauki.
Jestem pewna, że Czytelnik może rozwinąć te krótkie historyjki i zobaczyć, jak przekazywano pamięć o złotej erze i jak mity, jeśli zostaną należycie zbadane i przeanalizowane, mogą stać się kluczem do odnalezienia śladów prowadzących do starożytnej technologii, swoistymi disjecta membra zaginionej cywilizacji.
Nie znaczy to wcale, że nie mogły istnieć pewne grupy, którym udało się odtworzyć część owej technologii. Wydaje się oczywiste, że jacyś naukowcy-technokraci przeżyli i byli odpowiedzialni za nagłe pojawienie się cywilizacji, które znamy z naszej spisanej historii. Jest też równie prawdopodobne - taka już nasza ludzka natura - że ci założyciele cywilizacji stali się elitą, a kiedy elita wykorzystuje rzesze ludzi, zazwyczaj rodzą się rewolucje, niszcząc wszelkie źródła wiedzy.
Ponadto, jak zauważyliśmy, mogli być też i tacy, co dążyli do zachowania wiedzy, kodując ją dla przyszłych czasów, kiedy to jedynie odrodzenie technologii umożliwiłoby jej pojęcie. Prowadzi to nas do kolejnej linii rozważań.
W 1984 roku Biuro ds. Unieszkodliwiania Odpadów Radioaktywnych (Office of Nuclear Waste Isolation), wraz z grupą innych instytucji zleciło Thomasowi A. Sebeokowi przygotowanie odpowiedzi na pytania Amerykańskiej Komisji Dozoru Nuklearnego (US Nuclear Regulatory Commission). Rząd amerykański wyznaczył pewną ilość pustynnych obszarów w Stanach Zjednoczonych na miejsce składowania odpadów radioaktywnych. Pojawił się jednak pewien problem. Chociaż w tamtych czasach łatwo było ustrzec składowiska przed niepowołanymi osobami, to jak na przyszłość uchronić ludzi przed zagładą w wyniku zapuszczenia się na takie obszary, skoro w grę wchodzą śmiercionośne pierwiastki o okresach połowicznego rozpadu wynoszących dziesięć tysięcy lub więcej lat? Dziesięć tysięcy lat to więcej niż potrzeba, aby wielkie imperia i cywilizacje rozkwitły i upadły. Tylko kilka wieków po zniknięciu ostatniego faraona wiedza na temat czytania hieroglifów zginęła bez śladu, istnieje zatem możliwość, że ludzkość cofnie się do "wieków ciemnych", które nastały po zmierzchu greckiego Złotego Wieku, a także po upadku Cesarstwa Rzymskiego. Pytanie [ww. komisji] brzmiało: W jaki sposób ostrzeżemy ludzi z przyszłości przed niebezpieczeństwem? Umberto Eco omawia wnioski Sebeoka:
Sebeok z miejsca odrzucił możliwość zastosowania jakiejkolwiek komunikacji werbalnej, sygnałów elektrycznych jako wymagających stałego dostarczania energii, wiadomości zapachowych jako krótkotrwałych, i wszelkich innych ideogramów opartych na zwyczaju. Nawet język piktogramowy wydawał się problematyczny.
Sebeok przeanalizował wizerunek, będący dziełem prymitywnej starożytnej kultury, na którym można z całą pewnością dostrzec ludzkie sylwetki, trudno jednak powiedzieć, co one robią - tańczą, pojedynkują się, czy może polują?
Kolejnym rozwiązaniem byłoby ustanowienie przedziałów czasowych, z których każdy obejmowałby trzy pokolenia (przy założeniu, że w obrębie żadnej z cywilizacji język nie ulegnie zmianie wykluczającej możliwość porozumiewania się pomiędzy dziadkami a wnukami), oraz poinstruowanie, by na koniec każdego z tych przedziałów wiadomość została sformułowana od nowa i zaadaptowana do semiotycznych konwencji przeważających w danym momencie. Jednakże nawet takie rozwiązanie zakłada istnienie swego rodzaju społecznej ciągłości, właśnie takiej, jaką pierwotne pytanie podało w wątpliwość.
Następnym rozwiązaniem było zapełnienie całego obszaru wiadomościami we wszystkich znanych językach i systemach semiotycznych, rozumując, że jest statystycznie prawdopodobne, iż przynajmniej jedna z tych wiadomości będzie zrozumiała dla przyszłych gości. Nawet jeśli tylko część jednej z wiadomości dałaby się odszyfrować, to w dalszym ciągu będzie ona funkcjonować jako kamień z Rosetty, umożliwiając odwiedzającym przetłumaczenie pozostałej części. Ale nawet to rozwiązanie z góry założyło jakąś formę kulturowej ciągłości, jakkolwiek słaba by ona była.
Jedyną pozostałą opcją było ustanowienie swego rodzaju "duchowieństwa" naukowców z dziedziny jądrowej, antropologów, lingwistów i psychologów, mającego zachować swoją ciągłość przez kooptowanie nowych członków. Owa kasta miałaby utrzymać przy życiu wiedzę o zagrożeniu, tworząc na ten temat mity i legendy. Choć z upływem czasu "kapłani" utraciliby prawdopodobnie świadomość niebezpieczeństwa, przed którym zobowiązani byli chronić ludzkość, to przetrwałyby, nawet w przyszłych barbarzyńskich warunkach, mgliste acz skuteczne tabu.
Ciekawe, że mając do dyspozycji wiele rodzajów uniwersalnego języka, ostatecznie wybrano opcję "opowiadania", czyli powtórzono to, co NAPRAWDĘ WYDARZYŁO SIĘ TYSIĄCE LAT TEMU (wyróżnienie moje). Egipski język zanikł, podobnie jak wszystkie inne pierwotne języki, a jedyne co pozostało, to mity, opowieści pozbawione kodu lub takie, których kod zagubił się dawno temu. A jednak wciąż potrafią one utrzymywać nas w czujności w naszym desperackim wysiłku ich rozszyfrowywania.
Według mnie niezwykłe znaczenie ma to, że Eco tak wyraźnie tu sugeruje, iż nasi starożytni przodkowie mogli być w posiadaniu wiedzy o zagrażającym ludzkości ogromnym niebezpieczeństwie i przy pomocy "burzy mózgów" znaleźli sposób na przekazanie tej informacji przyszłym pokoleniom. Właśnie z takim założeniem powracamy do mitów, które stworzyły grunt dla wspomnianych religii, i stawiamy "roboczą hipotezę", że historie te są "opowieściami" naszych przodków, mającymi nas przed czymś ostrzec, tak jak określił to Thomas Sebeok w swoim raporcie dla Biura ds. Unieszkodliwiania Odpadów Radioaktywnych. I tutaj pojawia się problem. Nie możemy tak po prostu czytać tego wszystkiego, łączyć elementy jak w zwykłej układance i w ten sposób znaleźć odpowiedź. Musimy gruntownie analizować podania, odnaleźć ich różne wersje oraz inwersje i, śledząc etymologię słów, odkryć ich związki. W taki sposób BYĆ MOŻE udałoby nam się dojść do tego, co nasi antenaci wiedzieli i co tak rozpaczliwie próbowali nam przekazać
Alchemia i jej enklawa w Pirenejach
W dzisiejszych czasach nasza materialistyczna nauka wyśmiewa alchemików jako błędnych mistyków, kierujących się marzeniem odkrycia substancji, która będzie przemieniać pospolite metale w złoto. Co prawda przyznają oni [naukowcy], że w trakcie tych alchemicznych zajęć dokonano wielu odkryć naukowych, jednak odrzucają zupełnie cel alchemików, nazywając go mrzonką. Niemniej, istnieją [w ramach alchemii] ciekawe opowieści, a niektóre z nich są tak niezwykłe, że umysł nie jest w stanie pogodzić się z ich implikacjami, są więc natychmiast odrzucane jako zbyt fantastyczne, by zajmować się nimi na serio. Chciałabym przytoczyć tu kilka z nich, aby Czytelnik nieobeznany z literaturą przedmiotu mógł się zainteresować tematem na tyle, by rozpocząć badanie go na własną rękę.
Na początek jednak krótka dyskusja na temat "kamienia filozoficznego". Obiekt dążeń alchemików, osławiona substancja mogąca nie tylko transmutować metale w złoto, ale też uleczyć każdą dolegliwość, przepędzić z życia wszystkie choroby oraz zapewnić ciału dłuższy żywot, a nawet nieśmiertelność. A przynajmniej tak jest opisywany. Może to być, ale nie musi, swojego rodzaju "przykrywką".
Niegdyś sądzono, że w wyniku długiego procesu oczyszczania można z przeróżnych minerałów pozyskać "naturalną regułę", dzięki której złoto rzekomo "rosło" w ziemi. W anonimowym alchemicznym tekście z XVII wieku, zatytułowanym "Soficki hydrolit", proces ów opisany jest jako "oczyszczanie [minerału] ze wszystkiego co zawiesiste, zamglone, mętne i ciemne", aż powstanie żywa "woda Słońca" o przyjemnym, przenikliwym zapachu i intensywnie parująca.
Część tej cieczy odstawia się na bok, a resztę miesza się z porcją "bosko uszlachetnionego złota" o masie równej jednej dwunastej jej wagi (zwyczajne złoto nie nadaje się z powodu zanieczyszczeń wynikających z codziennego użytkowania). Ta mikstura formuje następnie stały amalgamat, który jest przez tydzień podgrzewany. Po upływie tego czasu rozpuszcza się ją w rtęciowej wodzie, w fiolce o kształcie jaja.
Następnie, pozostałą wodę rtęciową dodaje się stopniowo, w siedmiu porcjach. Fiolkę zatyka się i trzyma w takiej samej temperaturze jak przy wylęgu jaj. Po 40 dniach zawartość fiolki będzie czarna, a po kolejnych siedmiu powinny się w niej pojawić małe ziarenka podobne do "rybich oczu". Wówczas "kamień filozoficzny" zaczyna nabierać właściwego mu wyglądu: najpierw staje się czerwonawy, później biały, zielony i żółty niczym pawi ogon, potem oślepiająco biały, a następnie jaskrawo czerwony. W końcu, "wrócone do życia ciało ożywia się, udoskonala i promienieje blaskiem", przybierając piękną purpurową barwę.
Takie teksty jak ten i wiele innych, równie niejasnych i zwariowanie brzmiących, stanowią przeważającą część alchemicznej literatury. Już na samym początku przyszło mi do głowy, że teksty te stanowią szyfr, tak więc wytrwale czytałam masę tekstów z tej dziedziny, szukając wskazówek zarówno w nich samych, jak i w opowieściach o alchemikach. To dzięki przeczytaniu anegdot na temat tak zwanych "alchemików" umocniłam się w przekonaniu, że faktycznie działo się tutaj coś bardzo tajemniczego.
Na przykład Johann Friedrich Schweitzer, fizyk na dworze Księcia Oranii, opisuje, jak w 1666 roku odwiedził go nieznajomy, który był "nędznej postury, o mikrej, podłużnej twarzy, z kilkoma niewielkimi śladami po ospie, z nadzwyczaj czarnymi, zupełnie prostymi włosami, bez zarostu, w wieku około czterdziestu trzech czy czterech lat (jak mniemałem), a urodził się w północnej Holandii".
Przed dokończeniem opowieści należy wskazać na to, że dr Schweitzer, autor kilku książek medycznych i botanicznych, był uważnym i obiektywnym badaczem i bliskim znajomym filozofa Barucha Spinozy. Schweitzer był wykształconym obserwatorem naukowym, cenionym medykiem i nieskory był do oszustw czy płatania figli. A jednak to, co zamierzam opisać, jest, dla współczesnego pojmowania, niemożliwe.
Otóż, po krótkiej rozmowie nieznajomy ni stąd ni z owąd zapytał dra Schweitzera, czy byłby w stanie rozpoznać "kamień filozoficzny", gdyby takowy zobaczył. Po czym wyjął z kieszeni małe puzderko z kości słoniowej, w którym były "trzy ciężkie odłamki czegoś lub małe bryłki... wielkości małego orzecha włoskiego, przeźroczyste, koloru wyblakłej siarki". Nieznajomy powiedział Schweitzerowi, że jest to owa substancja, od tak dawna poszukiwana przez alchemików.
Schweitzer wziął do ręki jeden odłamek, po czym zapytał, czy nie mógłby dostać choć małej części. Nieznajomy odmówił, ale Schweitzer zdołał skraść odrobinę, zdrapując ją paznokciem. Gość odszedł, obiecawszy jednak, że wróci za trzy tygodnie, by pokazać Schweitzerowi pewną "niezwykłą sztukę w ogniu".
Gdy tylko nieznajomy wyszedł, dr Schweitzer pobiegł do laboratorium, gdzie roztopił trochę ołowiu w tyglu i dodał skradzioną drobinę kamienia. Jednak wbrew oczekiwaniom metal NIE zamienił się w złoto, za to "niemal wszystka masa ołowiu ulotniła się, a resztki zmieniły się w zwykłą zeszkloną ziemię".
Trzy tygodnie później tajemniczy nieznajomy ponownie stanął u progu jego drzwi. Rozmawiali i przez długi czas mężczyzna odmawiał ponownego pokazania drowi Schweitzerowi swoich kamieni, w końcu jednak "dał mi okruszek wielkości ziarna rzepaku lub rzepy, mówiąc: "Przyjmij ten oto mały podarek najznamienitszego skarbu świata, co zaiste niewielu królom czy książętom dane było poznać lub ujrzeć".
Schweitzer musiał być chyba marudą, bo opowiada, jak to protestował, że taka ilość wystarczy na zamianę w złoto co najwyżej czterech granów* ołowiu. Wtedy nieznajomy zabrał ów kawałek, przeciął go na pół, i wrzucił jedną część do ognia, mówiąc: "aliści tobie wystarczy!"
[*1 gran: dawniej = 0,835 g; obecnie = 0,0647 g]
W tym momencie Schweitzer przyznał się do swojej kradzieży podczas poprzedniej wizyty gościa i opisał, jak substancja zareagowała na roztopiony ołów. Nieznajomy zaniósł się śmiechem i powiedział: "Tyś prędszy do kradzieży niźli do użytkowania swych medykamentów. Gdybyś tylko był obwinął swą zdobycz żółtym woskiem, by uchronić ją przed oparami ołowiu, przeniknęłaby ołów na wskroś i przemieniła go w złoto".
Mężczyzna wychodzi, obiecując wrócić następnego ranka, by zademonstrować Schweitzerowi prawidłowy sposób przeprowadzenia transmutacji, jednak:
Nie pojawił się ani nazajutrz, ani kiedykolwiek później. Przysłał mi jeno wytłumaczenie o pół godziny po dziewiątej tegoż poranka, że to z powodu swych wielkich interesów, i obiecał przyjść o trzeciej po południu, lecz nie przyszedł ani nie miałem wieści żadnej o nim. Wtedy zacząłem wątpić w całą tę historię. Niemniej jednak, późną nocą moja żona... poczęła mnie nagabywać i dręczyć, bym wykonał doświadczenie... rzekłszy do mnie, nie będę miała spokoju ni snu tej nocy, jeśli tego nie zrobisz... Była tak poważna, że nakazałem rozpalić ogień - myśląc, niestety, więc tenże człek (choć iście boski w dyskursie) okazał się dopuścić oszustwa... Żona owinęła ową materię woskiem, a ja uciąłem pół uncji z sześciu granów starego ołowiu i wrzuciłem do tygla grzejącego sięna ogniu, a ołów się roztopił. Żona dorzuciła doń rzeczoną Miksturę, ugniecioną w małą pigułkę czy też gałkę, która poczęła tak syczeć i tak bulgotać w swym doskonałym procesie, że po kwadransie cała masa ołowiu przemieniła się w... najczystsze złoto.
Następnego dnia przyszedł mieszkający nieopodal Baruch Spinoza, by ocenić złoto, i przekonał się, że Schweitzer mówił prawdę. Okręgowy mincerz, niejaki Porelius, zbadał kruszec i orzekł o jego prawdziwości. Z kolei Buectel - złotnik - poddał je głębszej analizie, która potwierdziła, że to rzeczywiście złoto. Poświadczenia tychże mężczyzn przetrwały do dziś.
W takim razie albo WSZYSCY oni kłamali, albo dr Schweitzer naprawdę przeżył dziwne doświadczenie, tak jak to opisuje. Co ciekawe, i inni ludzie opisywali podobne wizyty tajemniczych mężczyzn, obiecujących ujawnić im prawdę o alchemicznych procesach, którzy dotrzymawszy słowa, znikali. Fakt, że zdarzało się to tak często, a w dodatku w tak różnych i oddalonych od siebie miejscach i różnym czasie, sugeruje, że nie mamy tu do czynienia z ukartowanym oszustwem czy zwykłą ułudą.
Dwadzieścia lat przed tym, jak Schweitzer spotkał tajemniczego nieznajomego, Johann Baptista van Helmont, który był odpowiedzialny za kilka ważnych odkryć naukowych i był pierwszym, który dostrzegł istnienie innych gazów oprócz powietrza, i wymyślił termin "gaz", napisał:
Doprawdy, miałem możność oglądania go [kamienia filozoficznego] wielokroć oraz trzymania w dłoniach, ale był on koloru niczym szafran w proszku, ale nieco ciężki i błyszczał jako sypkie szkło. Ongiś dostałem jedną ćwierć grana [16 miligramów]... wrzuciłem [go] do osiemdziesięciu uncji [227 gramów] żywego srebra [rtęci] i rozgrzałem w tyglu. A skoro tylko wszystko żywe srebro, z niejakim łoskotem, przestało pływać i skrzepło, osiadło jako żółta bryłka. Ale wylane, raptem zadźwięczało i zostało z tego osiem uncji i nieco mniej niż jedenaście granów najszczerszego złota.
Sir Isaac Newton studiował alchemię aż do śmierci, pozostając w przekonaniu, że możliwość transmutacji naprawdę istnieje. Wielcy filozofowie i matematycy, Kartezjusz i Leibniz, byli obaj przekonani, że transmutacja jest faktem. Nawet Robert Boyle, który napisał książkę The Sceptical Chymist (Chemista scepticus), do końca życia był pewien, iż tego typu przemiana jest możliwa!
Dlaczego? Panowie ci byli przecież naukowcami. Argument, że ich pomysły czy obserwacje były mniej naukowe od dzisiejszych, najzwyczajniej nie wytrzymuje krytyki. Jak już wspomniano, w różnych czasach mawiało się o alchemikach, że jakoby mieli osiągnąć nieśmiertelność, a jednym z nich miał być Nicolas Flamel. Flamel był ubogim skrybą i kopistą. Wieść niesie, że w 1357 roku nabył on starą iluminowaną księgę...
Okładka jej była mosiężna, dobrze opatrzona, cała wygrawerowana literami o dziwnych kształtach... W żadnej mierze nie mogłem ich odczytać, litery nie były ani łacińskie ani francuskie... Jeśli chodzi o to, co było zapisane w środku, to widniały tam wygrawerowane (jak mniemam) żelaznym pisakiem lub rylcem... płaty kory, które były osobliwie wymalowane...
Pierwsza strona była podobno zapisana złotymi literami, a napis brzmiał: Abraham - Żyd, kapłan, książę, lewita, astrolog i filozof, narodowi Żydów, gniewem bożym rozproszonych po Francji, życzy zdrowia. Nie bez powodu więc Flamel nazywał manuskrypt Księgą Abrahama.
Po tej dedykacji następowały klątwy rzucone na wszystkich czytających księgę, którzy nie byli ani kapłanami, ani Żydami. Jednak Flamel był skrybą, zapewne więc wyobrażał sobie, że klątwy go nie dotyczą, i przeczytał księgę. Jak wynikało z treści, została ona napisana w celu wspomożenia Żydów w diasporze poprzez nauczenie ich metody transmutacji ołowiu w złoto, żeby mogli zapłacić podatki znienawidzonemu rzymskiemu władztwu. Instrukcje były proste i przejrzyste, jednak opisywały tylko drugą część procesu. Natomiast instrukcje do pierwszej części miały być zawarte w ilustracjach na czwartej i piątej stronie książki. Flamel zauważył, że pomimo starannego wykonania tych ilustracji,
...nikt nie jest w stanie ich zrozumieć prócz ludzi dobrze zaznajomionych z Kabałą, czyli zbiorem dawnych tradycji, oraz tych, którzy dobrze znają ich [Żydów] księgi.
Dalej opowieść niesie, że Flamel przez 21 lat próbował znaleźć kogoś, kto mógłby objaśnić mu te ilustracje. Wreszcie żona nakłoniła go, by udał się do Hiszpanii i odszukał jakiegoś rabina czy innego uczonego żyda, który by mu pomógł. I tak, odbył on słynną pielgrzymkę do sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela, taszcząc ze sobą starannie wykonane kopie księgi.
Odbywszy modły w sanktuarium, udał się do miasta León, w północnej Hiszpanii, gdzie spotkał niejakiego "Mistrza Canchesa", żydowskiego medyka. Kiedy człowiek ten zobaczył ilustracje, wyraził "wielki zachwyt i zdziwienie i radość", jako że rozpoznał w nich część księgi, o której od dawna mówiono, że została zniszczona. Zadeklarował zamiar powrotu z Flamelem do Francji, jednak w trakcie podróży zmarł w Orleanie. Flamel wrócił do Paryża sam. Jednakże stary żyd najwidoczniej coś mu powiedział, jako że potem Flamel napisał:
Posiadłem prima materia, pierwotne zasady, lecz nadal nie mogłem przyrządzić preparatu, co jest rzeczą najtrudniejszą pośród wszelkich rzeczy na świecie... W końcu znalazłem to czegom pragnął, co potwierdziła także tego silna woń. Zdobywszy to, z łatwością osiągnąłem Mistrzostwo... Gdy po raz pierwszy dokonałem projekcji [transmutacji], było to na rtęci, której to przemieniłem pół funta, lub około tego, w czyste srebro, lepsze niż to z kopalń, bowiem osobiście je próbowałem, jak też wiele razy kazałem innym próbować. Było to w poniedziałek, 17 dnia stycznia około południa, w moim domu, była przy tym tylko Perrenelle [jego żona], Roku Pańskiego 1382.
Kilka miesięcy później Flamel dokonał pierwszej transmutacji w złoto. Czy jest to tylko opowieść? No cóż, jest PRAWDĄ i to możliwą do zweryfikowania, że Nicolas i Perenelle Flamel ufundowali "czternaście szpitali, trzy kaplice i siedem kościołów w Paryżu, z których wszystkie zbudowano od podstaw i którym przekazaliśmy hojne ofiary oraz uposażenia, i daliśmy na wiele napraw ich dziedzińców. W Boulogne zrobiliśmy tyle samo, co w Paryżu, nie wspominając o dziełach charytatywnych, których oboje dokonaliśmy na rzecz biednych ludzi, głównie wdów i sierot".
Po śmierci Flamela w 1419 roku krążyć zaczęły rozmaite plotki. Mając nadzieję na znalezienie czegoś ukrytego w którymś z jego domów, ludzie przez cały czas je przeszukiwali, aż jeden z nich został doszczętnie zniszczony. Krążyły opowieści o tym, że Nicolas i Perenelle wciąż żyją. Jego żona ponoć miała udać się do Szwajcarii, a do jej grobu złożono drewnianą kłodę, drugą kłodę pochowano podczas jego pogrzebu.
Mijały wieki, a opowieści o tym, że Flamel i Perenelle pokonali śmierć, nie zmieniały się. Siedemnastowieczny podróżnik, Paul Lucas, spotkał podczas wyprawy do Azji Mniejszej tureckiego filozofa, który powiedział mu, że "prawdziwi filozofowie posiedli byli sekret wydłużania długości żywota do tysiąca lat...". Lucas powiedział: "W końcu pozwoliłem sobie wymienić nazwisko osławionego Flamela, o którym mówiono, że był w posiadaniu Kamienia Filozoficznego, a jednak z pewnością już nie żyje. [Filozof] uśmiechnął się na moją prostolinijność i spytał z pewną dozą wesołości: Naprawdę w to wierzysz? O nie, mój przyjacielu, Flamel wciąż żyje. Ani on, ani jego małżonka nie posmakowali jeszcze śmierci. Nie minęły trzy lata, odkąd się z nimi rozstałem... w Indiach. Jest on jednym z mych najlepszych przyjaciół". W 1761 roku Flamela z żoną widziano podobno w paryskiej operze.
Mamy tu pewną kwestię odnoszącą się do rzekomego śladu "Abrahama Żyda", który wydaje się zwracać nasza uwagę na żydowskie bractwo alchemików czy strażników sekretów. Nie chcę wchodzić w ten wątek tu i teraz, bo skomplikowałoby to nasze rozważania do takiego stopnia, że moglibyśmy nigdy nie wydostać się z tego labiryntu. Żeby jednak uspokoić Czytelnika, poczynię kilka uwag na ten temat. Mimo że jeszcze nie doszliśmy do tajemnicy Fulcanelliego, domniemanego XX-wiecznego alchemika, który zdołał ukończyć wielką pracę (the great work), niech wspomnę, skoro już o tym mowa, że Eugene Canseliet, w swoim wstępie do drugiego wydania Le Mystere des Cathedrales Fulcanelliego, najwyraźniej wypełniając instrukcje mistrza alchemika, żywo podkreślał różnicę pomiędzy odmiennymi słowami używanymi na określenie Kabały [Cabala], mówiąc:
... ta książka wydobyła z mroków zapomnienia fonetyczną "cabalę", której zasady, jak i zastosowanie zostały całkowicie zatracone. Po takim szczegółowym i dokładnym objaśnieniu oraz po zwięzłym jej ujęciu, w którym powiązałem ją z centaurem - człowiekiem-koniem z Plessis-Bourre z książki Deux Logis Alchimiques - ów ojczysty język nie powinien być więcej mylony z żydowskim "Kabbala". Choć nigdy nie wypowiedziany, ten pełen mocy idiom - "fonetyczna cabala" - łatwo zrozumieć i jest on instynktem albo głosem natury.
Z drugiej strony, żydowska Kabbala pełna jest przestawień, inwersji, zamienników oraz kalkulacji, jakże dowolnych w swej niejasności. Dlatego właśnie ważne jest rozróżnienie tych dwóch słów - CABALA i KABBALA, aby móc ich używać poprawnie. Cabala wywodzi się z cadallhz lub z łacińskiego caballus, czyli koń. Kabbala pochodzi z hebrajskiego Kabbalah, co oznacza tradycję. Wreszcie, symboliczne znaczenia, takie jak koteria, zakulisowe działania czy intryga, wykształcone w dzisiejszym języku przez analogię, winny być odrzucone, celem zarezerwowania dla rzeczownika "cabala" tylko takiego znaczenia, co do którego możemy mieć pewność, że jest adekwatne.
Zastanawiające wprowadzenie terminów "koteria", "zakulisowe działanie" oraz "intryga", w powiązaniu ze wzmiankami o "Kabbalah", oznaczającym "tradycję", i "Cabala", oznaczającym "konia", daje w rezultacie wielce osobliwe zestawienie. Wydaje się niemal, że Canseliet stara się nam przekazać, iż Kaballah, czy też tradycja, ma służyć odciągnięciu uwagi. Sam Fulcanelli poczynił tajemniczą uwagę w Dwellings of the Philosophers:
Alchemia jest niejasna tylko dlatego, że jest ukryta. Filozofowie, chcący przedstawić treści swych doktryn, jak i owoce swej pracy przyszłym pokoleniom, dołozyli wszelkich starań, aby nie ujawnić tej sztuki [alchemii] przedstawiając ją w prostej formie, tak żeby laik nie mógł jej niewłaściwie wykorzystać.
Puenta tej krótkiej dygresji jest następująca: próbując odkryć tę tajemnicę, nie zakładaj z góry niczego na temat Żydów, masonów czy jakiejkolwiek innej grupy. Prawie wszystko, na co się natkniemy, będzie zatarte. A jeśli coś jest w pełni jawne, jeszcze trudniej będzie to zobaczyć!
Wracając do naszych domniemanych alchemików, jesteśmy teraz przy roku 1745, kiedy to książę Karol Edward Stuart, znany jako "Młodszy Pretendent", zorganizował powstanie Jakobitów w próbie odzyskania tronu brytyjskiego dla swego ojca, "Starszego Pretendenta". Jakobicka rebelia, pomimo wszelkich starań i zamierzeń, została stłumiona w bitwie pod Culloden w kwietniu tegoż roku, jednak wśród rządu brytyjskiego panował ciągły strach, że Jakobici nadal spiskują z francuskimi sympatykami, a w tamtym czasie bycie Francuzem, i to w Londynie, świadczyło na ogół o współpracy z wrogiem. Owa "szpiegowska gorączka" doprowadziła do aresztowań wielu Francuzów pod wyssanymi z palca zarzutami. Wielu z nich później zwolniono, co nie umniejsza jednak zagrożenia czyhającego w tamtych czasach na galijskich gości!
W listopadzie tego samego roku aresztowano pewnego Francuza i oskarżono o posiadanie pro-jakobickich listów. Oburzony, oświadczył, że korespondencja została mu "podrzucona". Zważywszy na panujące w tamtym czasie nastroje, wydaje się dość zaskakujące, że policja dała temu wiarę i wypuszczono go! 9 grudnia 1745 roku Horace Walpole, brytyjski pisarz i członek parlamentu, napisał do Sir Horace Manna list na temat incydentu:
"Onegdaj zatrzymano dziwnego człeka o nazwisku hrabia Saint-Germain. Jest tu dwa lata, ale nie powie, kto on zacz i skąd, wszakże wyznaje, że na co dzień nie używa swego prawdziwego nazwiska. Cudownie śpiewa i gra na skrzypcach, jest szalony i niezbyt rozsądny".
Jest to jeden z nielicznych "autentyków" wśród komentarzy na temat najbardziej tajemniczej postaci XVIII wieku - hrabiego Saint-Germaina. Inny znajomy Saint-Germaina, hrabia Warnstedt, opisuje go jako "największego szarlatana, głupca, durnia, nudziarza i hochsztaplera". Niemniej jego ostatni patron powiedział o Saint-Germainie, że jest "prawdopodobnie jednym z największych mędrców, jacy kiedykolwiek żyli". Był on ponad wszelką wątpliwość człowiekiem, którego albo kochasz, albo nienawidzisz!
Po raz pierwszy Saint-Germain zwraca na siebie uwagę, kiedy około 1740 roku obraca się w modnych wiedeńskich kręgach, gdzie wywołał sensację, nosząc się zawsze na czarno! Wszyscy ubierali się w jaskrawe kolory, cali w atłasach i koronkach, ozdobnych wzorach i krojach, i oto na scenę wkracza Saint-Germain ze swoimi ponurymi czarnymi strojami, uwydatnionymi przez błyszczące diamenty na palcach, ze sprzączkami u butów oraz tabakierą! To ci dopiero galant! Jeśli chcesz się wyróżniać w pokoju pełnym rudzików, kardynałów i modrosójek, czemu nie być czarnym kosem! Miał on również zwyczaj noszenia garści diamentów w kieszeniach zamiast pieniędzy!
I tak, skupiając uwagę w iście cudaczny sposób, zawiera znajomości z miejscowymi mistrzami mody - hrabiami Zaborem i Lobkowitzem - którzy przedstawiają go francuskiemu marszałkowi Belle-Isle. Podobno marszałek był niezdrów, ale o jego chorobie nie ma żadnych wzmianek, nie możemy więc ocenić pogłosek, że Saint-Germain go wyleczył. Jakkolwiek było, marszałek, w ramach wielkiej wdzięczności, zabrał Saint-Germaina do Paryża i sprezentował mu apartamenty oraz laboratorium.
Szczegóły z życia hrabiego w Paryżu są dość dobrze znane, i to właśnie tam narodziły się o nim pogłoski. Na przykład "hrabina de B__" (to najwyraźniej pseudonim, musimy więc podchodzić do tej informacji z pewną rezerwą) napisała w swoich wspomnieniach, Chroniques de l'oeil de boeuf, że gdy poznała hrabiego na wieczorku urządzonym przez leciwą hrabinę von Georgy, której ostatni mąż był ambasadorem w Wenecji w latach 70. XVII wieku i która pamiętała Saint-Germaina z tamtych odległych czasów. Starsza pani zapytała więc hrabiego, czy to nie jego ojca ongiś spotkała. Na to hrabia odrzekł: Nie, pani, to byłem ja!
Człowiek, którego znała hrabina von Georgy, miał wówczas - co najmniej 50 lat wcześniej - 45 lat, a stojący przed nią mężczyzna nie mógł mieć więcej niż 45 lat! Hrabia uśmiechnął się i rzekł:
- Jestem bardzo stary.
- Lecz w takim razie musisz waść mieć prawie 100 lat - wykrzyknęła hrabina.
- Nie jest to niemożliwe - odpowiedział hrabia. Następnie opisał kilka szczegółów, które przekonały starszą panią, że był on rzeczywiście tym człowiekiem, którego spotkała niegdyś w Wenecji.
Hrabina wykrzyknęła:
- Już mnie przekonałeś. Tyś najniezwyklejszy z ludzi, diabeł!
- Na litość!- zawołał Saint-Germain donośnym głosem, słyszalnym w całym pokoju. - Proszę bez takich imion! - Począł się cały trząść i natychmiast opuścił pokój.
Dosyć dramatyczne wejście do towarzystwa, nie uważacie? Czy jednak wydarzyło się to naprawdę, czy może była to sztuczka bardzo sprytnego oszusta? Czy celowo przybrał nazwisko kogoś od dawna nieżyjącego, o kim mógł sporo wiedzieć, aby potem zwieść innych w sposób obecnie dobrze nam znany jako modus operandi psychopaty? Czy był on szarlatanem, czy prawdziwym człowiekiem tajemnicy?
Taki w każdym razie był początek "legendy", przy czym wiele innych historii utrzymanych w podobnym tonie rozprzestrzeniało się w społeczeństwie jak wirus. Saint-Germain ponoć podsycał atmosferę wypowiedziami, że znał dobrze "Świętą Rodzinę" oraz że uczestniczył w uroczystości weselnej w Kanie, gdzie Jezus przemienił wodę w wino. Nieraz rzucił zdawkową uwagę, jak to "zawsze wiedział, że Chrystus marnie skończy". Jak sam mówił, przepadał za Anną, matką Marii Panny, i nawet wniósł prośbę o jej kanonizację podczas soboru nicejskiego w 325 r. n.e.! Co za człowiek! Zawsze potrafił zaskoczyć!
Dość szybko pozyskał sobie całkowicie Ludwika XV i jego metresę, Madame de Pompadour. Prawdą też mogło być to, że hrabia był francuskim szpiegiem w Anglii, kiedy został tam aresztowany, ponieważ później w istocie był zamieszany w ciemne interesy na rzecz łatwowiernego króla Francji.
W 1760 roku Ludwik wysłał Saint-Germaina do Hagi jako swego osobistego przedstawiciela, w celu zaciągnięcia pożyczki u Austrii, co umożliwiłoby sfinansowanie toczonej z Anglią wojny siedmioletniej. Jednak będąc w Holandii, hrabia wdał się w sprzeczkę ze swoim przyjacielem Casanovą, który także był dyplomatą w Hadze. Casanova usilnie starał się zdyskredytować hrabiego, ale bezskutecznie. Nasuwa się pytanie, co takiego odkrył wówczas Casanova lub też do czego doszedł na temat Saint-Germaina?
Tak czy owak, Saint-Germain narobił sobie kolejnych wrogów. Jednym z nich był Diuk de Choiseul, minister spraw zagranicznych Ludwika. Odkrył on, że Saint-Germain sonduje możliwości zawiązania pokoju między Francją i Anglią. Może i nie był to zły plan, ale Duc zdołał przekonać króla, że stanowi to straszliwą zdradę, przez co hrabia musiał uciekać do Anglii, a następnie znowu do Holandii.
W Holandii żył pod nazwiskiem hrabiego Surmont, pracował, by zdobyć pieniądze na urządzenie laboratoriów, gdzie miał wytwarzać farby i barwniki, i przeprowadzał swoje alchemiczne doświadczenia. Jak mawiają, odniósł poniekąd sukces, gdyż ulotnił się z Holandii z sumą 100 000 guldenów!
Następnie pojawia się w Belgii jako "Markiz de Monferrat", buduje nowe laboratorium "za cudze pieniądze" i po raz kolejny znika. (Czy zaczynamy dostrzegać tu jakiś schemat?)
Przez wiele następnych lat działalność Saint-Germaina była odnotowywana w różnych zakątkach Europy, aż w końcu, w 1768 roku pojawił się na dworze Katarzyny Wielkiej. Jako że Turcja właśnie wypowiedziała wojnę Rosji, Saint-Germain zareklamował się jako cenny dyplomata, z racji swojej pozycji "insidera" w politycznych kręgach Francji. Niedługo potem został doradcą hrabiego Aleksieja Orłowa, naczelnika Armii Imperium Rosyjskiego. Orłow uczynił zeń wysokiego oficera, a Saint-Germain przybrał angielski pseudonim - "Generał Welldone".
Jego sukcesy w Rosji sprawiły, że mógłby spocząć na laurach, czego jednak nie zrobił. W 1774 roku pojawił się w Norymberdze, szukając pieniędzy u margrabiego Brandenburgii, Karola Aleksandra. Jego nowe fikcyjne nazwisko (najwyraźniej znudziło go bycie hrabią albo markizem) brzmiało: książę Rakoczy z Transylwanii!
Oczywiście, margrabia Brandenburgii był pod wrażeniem, kiedy hrabia Orłow przyjechał do Norymbergii z oficjalną wizytą, i serdecznie przywitał "księcia". Jednak po krótkim śledztwie margrabia odkrył, że prawdziwy książę Rakoczy ewidentnie już nie żył, a jego sobowtór to w rzeczywistości jedynie hrabia Saint-Germain! Hrabia nie zaprzeczył tym oskarżeniom, jednak musiał chyba wyczuć, że nadszedł czas, by zniknąć ze sceny.
Diuk de Choiseul, stary wróg Saint-Germaina twierdził, że hrabia jest w służbie u Fryderyka Wielkiego. Ale najprawdopodobniej nie było to trafne stwierdzenie, jako że Saint-Germain właśnie zwrócił się do Fryderyka, błagając o patronat. Fryderyk zignorował prośby, co byłoby rzeczą osobliwą, gdyby hrabia był na usługach króla Prus, jak myślał Choiseul.
Jak przystało na psychopatycznego oszusta, który nigdy nie wie, kiedy przestać, Saint-Germain udał się do Lipska, gdzie przedstawił się Fryderykowi Augustowi, księciu Brunszwiku, jako wolnomularz czwartego stopnia!
Fryderyk August dopiero co zyskał tytuł Wielkiego Mistrza pruskich lóż masońskich, tak więc był to doprawdy głupi ruch ze strony Saint-Germaina, bowiem wydało się, że nie był on masonem! Ale tak to już jest ze wszystkimi oszustami; ich ego ostatecznie stanowi o ich upadku! Książę podważył prawdomówność Saint-Germaina, kiedy ten nie rozpoznał tajemnych znaków, i wydalił go jako oszusta.
W 1779 roku Saint-Germain był starszym człowiekiem po sześćdziesiątce, który w dalszym ciągu utrzymywał, że ma o wiele więcej lat. Nie stracił nic ze swego stylu, ponieważ był w stanie oczarować księcia Karola Hessen-Kassel w szlezwickim Eckenforde, w Niemczech. Tym razem wystąpił jako mistyk, o czym dowiadujemy się z jego rozmowy z księciem:
"Bądź pochodnią dla świata. Jeśli światło twe tylko światłem planety będzie, niczym będziesz w oczach Boga. Mam dla ciebie splendor, przy którym jasność słońca cieniem jest. Będziesz nadawał tor gwiazdom, a ci, co władają imperiami, będą prowadzeni przez ciebie."
Brzmi jak przygotowywanie gruntu dla kolejnego szachrajstwa! Nie ma to, jak nakarmić ego ofiary pochlebstwem, przed wymknięciem się ze wszystkimi jej pieniędzmi! Jednakże Saint-Germain był już w drodze do miejsca, gdzie pieniądze nie mają żadnej wartości. Zmarł w domu księcia Karola w Eckenforde 27 lutego 1784 roku. Pochowano go w okolicy, a książę postawił mu kamień nagrobny z napisem:
Ten, który nazywał siebie hrabią Saint-Germain oraz Welldone, o którym nie ma żadnych informacji, został złożony w tym kościele.
Następnie książę spalił wszystkie dokumenty hrabiego, aby "nikt ich źle nie pojął". Jedynym przychodzącym nam na myśl powodem takiego czynu jest to, że książę chciał podtrzymać wiarę w moce Saint-Germaina, a dokumenty hrabiego ich nie potwierdzały.
Podobno istnieją dowody na to, że hrabia wcale nie umarł, a wielu okultystów twierdzi, że mimo upływu dwóch stuleci, on wciąż żyje! Jednakże sądząc po jego postępowaniu, hrabia Saint-Germain wydaje się być jedynie pospolitym psychopatą. Mógł posiadać jakąś wiedzę ezoteryczną - z pewnością był obeznany z wieloma tematami - ale jego historia, jak i sprzeczne opowieści na jego temat ukazują nam odmienną perspektywę, zwłaszcza gdy przestudiujemy historie i sylwetki wszystkich, którzy w niego wierzyli, i porównamy ich z tymi, którzy tej wiary nie podzielali. Można wiele powiedzieć o człowieku, patrząc na jego przyjaciół i wrogów.
Tajemnica Saint-Germaina wiele zawdzięcza wątpliwościom co do jego pochodzenia. Jedno ze źródeł podaje, że urodził się on w 1710 roku w San Germano i był synem poborcy podatkowego. Eliphas Levi, XIX-wieczny okultysta powiedział, że Saint-Germain urodził się w czeskim Lentmeritz i był synem z nieprawego łoża pewnego arystokraty, będącego Różokrzyżowcem. Historia Leviego i jego dokonań wskazuje na to, że był on kolejnym psychopatą, tak więc jego zdanie w tej materii jest bez znaczenia.
Znany jest dar języków Saint-Germaina oraz jego świetna znajomość francuskiego, niemieckiego, angielskiego, holenderskiego i rosyjskiego. Twierdził też, że biegle włada chińskim, hindu i perskim, jednak nie było takiego, który mógłby to sprawdzić. Ponadto Horace Walpole powiedział, że hrabia był wspaniałym skrzypkiem, śpiewakiem oraz malarzem, jednak najwyraźniej żadna z jego rzekomych prac nie przetrwała. Podobno potrafił tak namalować klejnoty, że jaśniały jak prawdziwe.
Istnieje też masa dowodów na to, że Saint-Germain był ekspertem w dziedzinie jubilerstwa - twierdził, że studiował tę sztukę u szacha Persji! W każdym razie miał on ponoć odnowić diament ze skazą dla Ludwika XV, którego bardzo zadowolił rezultat tej operacji. Saint-Germain posiadał również rozległą wiedzę na temat całej ówczesnej chemii, a laboratoria zakładane za pożyczone pieniądze miały na celu produkcję coraz jaskrawszych i lepszych pigmentów i barwników, jak też prowadzenie alchemicznych badań. Cieszył się również sławą uzdrowiciela. Nie dość, że uleczył Marszałka de Belle Isle, przywrócił też do zdrowia przyjaciółkę Madame de Pompadour po zatruciu grzybami. Saint-Germain nigdy nie jadał w towarzystwie, co rzecz jasna stanowiło część jego planu i miało skupiać na nim uwagę. Potrafił siedzieć przy stole, gdzie wszyscy zajadali się najwyśmienitszymi potrawami, sam nie jedząc nic ani nie pijąc. Casanova napisał:
Miast jeść, rozmawiał od początku do samego końca posiłku. I jam poszedł w ślad za nim, nie jedząc, ino słuchając go z największą uważnością. Bez obaw mogę rzec, że jako rozmówca jest on niezrównany.
Zauważmy, że jest to jeden z wielu talentów przypisywanych psychopatom. Colin Wilson, autor książki The Occult, myślał, że Saint-Germain musiał być wegetarianinem. Moim zdaniem, celem tego wszystkiego było stworzenie swoistego image, wrażenia, w dodatku fałszywego. Ostatecznie, prawdziwą zagadkę - poza jego pochodzeniem, chociaż obie te rzeczy mogą mieć ze sobą związek - stanowi źródło jego tak specjalistycznej wiedzy. Oczywiście nie każdy, kto spotkał Saint-Germaina, zachwycał się jego talentami, jak zdążyliśmy zauważyć. Casanova, pomimo oczarowania hrabią, uważał go za oszusta i szarlatana. Napisał:
Ów niezwykły człek, ten, który wedle prawa natury winien być królem szalbierzy i mataczy, potrafił z łatwością i pewnością siebie powiedzieć, że oto ma trzysta lat, zna arkana Uniwersalnej Medycyny, potrafi władać przyrodą, roztapiać diamenty, a nawet z 10 czy 12 małych diamentów zrobić jeden najczystszej próby... Wszystko to, mawiał, jest dla niego błahostką. Pomimo jego przechwałek, bezczelnych kłamstw, jak też wielorakiej ekscentryczności, nie mogę powiedzieć, że wydawał się odpychający. Na przekór mojej wiedzy o nim i na przekór własnym odczuciom, uważałem go za kogoś nadzwyczajnego...
Hrabia Alvensleben, ambasador Prus w Dreźnie, napisał w 1777 roku:
Jest on wielce utalentowanym mężem o bardzo uważnym umyśle, acz kompletnie nieroztropnym, zaś swą osobliwą reputację zdobył dzięki najbardziej uniżonym i fałszywym pochlebstwom, do jakich człowiek jest zdolny, ale też dzięki zadziwiającej elokwencji, zwłaszcza gdy ktoś da się zwieść pasji i entuzjazmowi, których to hrabia jest uosobieniem. Niepomierna pycha jest siłą sprawczą całego mechanizmu.
Nie wiem, jak wy, ale ja spotkałam kilku ludzi posiadających wszystkie powyższe cechy i nawet jednemu czy dwóm udało się omamić mnie na jakiś czas. Wszystko, co odkryliśmy na temat Saint-Germaina, przystaje do sylwetki genialnego psychopaty. Można by zatem spokojnie zamknąć temat Saint-Germaina. Jednakże w przypadku hrabiego pojawia się mały problem: które z opowieści są naprawdę o nim? Atmosfera się zagęszcza!
Wydaje się, że Berthold Volz dosyć wnikliwie zbadał tę sprawę w latach dwudziestych XX w. i odkrył, a przynajmniej panuje taka opinia (nigdy nie miałam możliwości zbadania tego rzekomego dowodu), że Duc de Choiseul, który był niesamowicie zazdrosny o hrabiego, wynajął sobowtóra, by ten, przesadzając i zgrywając głupka, postawił hrabiego w złym świetle. Czy jest to kolejna anegdota - wytwór myślenia życzeniowego bądź stworzona rozmyślnie, by podtrzymać legendę? Czy już zdążyliśmy się zaznajomić z tym schematem spod znaku "zanęcić i przekręcić"?
Podobno Saint-Germain przepowiedział Marii Antoninie wybuch rewolucji francuskiej, ona zaś odnotowała podobno w swoim pamiętniku wyrazy żalu z powodu puszczenia mimo uszu rad hrabiego. Nie widziałam tego pamiętnika, więc nie mogę ręczyć za prawdziwość powyższych informacji. Jednak według mnie, nie trzeba było geniusza, by przewidzieć owo wydarzenie, zważywszy na panujący w tamtych czasach klimat społecznego i politycznego niezadowolenia!
Mówi się, że Saint-Germain pojawił się w Wilhelmsbad w 1785 roku, rok po swojej rzekomej śmierci, a wraz z nim byli magik Cagliostro, hipnotyzer Anton Mesmer a także "nieznany filozof" Louis Claude de St. Martin. Lecz to kolejna pogłoska.
Następnie, w 1789 roku udał się ponoć do Szwecji, aby ostrzec przed niebezpieczeństwem króla Gustawa III. Potem odwiedził swoją przyjaciółkę, pamiętnikarkę Mademoiselle d'Adhemar, która stwierdziła, że wciąż wyglądał na 46 lat! Dał jej ponoć do zrozumienia, że spotkają się jeszcze pięć razy, co, jak twierdziła, w istocie miało miejsce. Ostatnie spotkanie miało się odbyć w noc poprzedzającą morderstwo Duca de Berri, w 1820 roku. Ponownie, wspomniana historia nie znajduje oparcia w dowodach.
Napoleon III nakazał utworzenie komisji do zbadania życiorysu i działalności Saint-Germaina, ale wyniki dochodzenia spłonęły podczas pożaru Hotelu de Ville w Paryżu w 1871 roku - które to wydarzenie wielu uważa za coś więcej niż zbieg okoliczności. Moim zdaniem, jedynym powodem do zniszczenia raportu mogło być wykazanie w nim, że hrabia był oszustem. Dzięki pożarowi legenda może trwać dalej. Prawdopodobnie raport zmieniłby los legendy, przyznając jej miejsce na półce z bajkami. [Z drugiej strony], nawet gdyby miał legendzie pomóc, to i tak nie zmieniłoby to stanu rzeczy, czyli postrzegania Saint-Germaina jako istoty o nadludzkich mocach. Toteż zniszczenie raportu - jeśli było zaplanowane - mogło służyć jedynie zachowaniu status quo.
Innym wątkom legendy dała początek Helena Bławacka, twierdząc że Saint-Germain był jednym z "ukrytych mistrzów" - obok Chrystusa, Buddy, Apoloniusza z Tiany, Christiana Rosencreutza, Francisa Bacona i innych. Moim zdaniem, wiarygodność Bławackiej jest mocno wątpliwa, choćby z racji powyższej deklaracji. Po drugiej wojnie światowej grupa teozofów udała się do Paryża, gdzie miała spotkać się z hrabią. Hrabia nie pojawił się.
W 1972 roku wywiadu francuskiej telewizji udzielił Francuz Richard Chanfray. Twierdził w nim, że jest Saint-Germainem a także - podobno - dokonał przed kamerami transmutacji ołowiu w złoto, używając kuchenki turystycznej! Pomińmy też może nowsze "komunikacje" hrabiego z głową Church Universal and Triumphant, Elizabeth Clare Prophet.
Ostatecznie, badając historię Saint-Germaina natrafiamy na kłamstwa i zamęt. Musimy się do tego przyzwyczaić. A skoro Saint-Germain był oszustem, musimy się odnosić z rezerwą do tych, którzy wskazują na niego jako swój "pomost" do ezoteryki.
Z nastaniem XIX i XX wieku, wraz z rozkwitem nauki doświadczalmej, alchemia straciła swoją renomę. Te czasy należały do takich sław, jak Lavoisier, Priestley i Davy. Teoria atomistyczna Daltona oraz mnogość odkryć z dziedziny chemii i fizyki jasno wskazały wszystkim "prawowitym" naukowcom, że alchemia jest tylko "mistyczną" i - w najlepszym wypadku - niegroźną rozrywką bez żadnej wartości naukowej.
Organizacje takie jak Złoty Świt czy Ordo Templi Orientis (Zakon Świątyni Wschodu) wymyślały wypaczone mieszanki skrawków alchemii i orientalnej filozofii, przeplecione zachodnioeuropejskimi tradycjami magicznymi, lecz były to wyraźnie zniekształcone imitacje, składające się głównie z myślenia życzeniowego, romantycznych nonsensów, jak i monstrualnych ego ich twórców. Kiedy prześledzi się dokładnie sylwetki tak zwanych "adeptów" owych "systemów", za każdym razem napotyka się archetyp "nieudolnego magika". Pozostaje tylko pokręcić głową i przypomnieć sobie o przestrodze wielkich alchemików, że ci, którzy nie wykształcą w sobie "specjalnego stanu" wymaganego do "Wielkiej Pracy", mogą jedynie sprowadzić nieszczęście. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że takie grupy parają się niby-alchemią albo "czarami", i bez wątpienia może im się czasem faktycznie udać "wyczarować" połączenie ze źródłami "mocy". Jednak ogólnie rzecz biorąc, prześledzenie informacji na temat takich ludzi wskazuje raczej na myślenie życzeniowe, a nawet możliwość, że byli oni zdominowani przez siły entropii w przebraniu "aniołów światła".
W 1919 roku brytyjski fizyk Ernest Rutherford ogłosił, że dokonał pomyślnej transmutacji jednego pierwiastka w drugi - azotu w tlen! Wprawdzie jego metody i wyniki w żaden sposób nie przypominały pracy alchemików, jednak to, czego dokonał, obaliło silne przekonanie większości ówczesnych naukowców, że transmutacja jest niemożliwa. Istotnie, niedługo potem odkryto, że pierwiastki radioaktywne stopniowo "rozpadają się", wydzielając promieniowanie i wytwarzając "pierwiastki pochodne", które ulegają dalszemu rozpadowi. Na przykład, jeden z takich łańcuszków zaczyna się od uranu, a produktem końcowym jest ołów. Tak więc musiało paść pytanie, czy ten proces można odwrócić? Albo, na czym skończymy, jeśli zaczniemy od innego pierwiastka?
Franz Tausend - 36-letni chemik, pracujący w Monachium - wymyślił teorię dotyczącą struktury pierwiastków, która była dziwną mieszanką pitagoreizmu i współczesnej chemii. Opublikował broszurę zatytułowaną "180 elements, their atomic weight, and their incorporation in a system of harmonic periods" (180 pierwiastków, ich masa atomowa oraz ich włączenie w system harmonicznych okresów). Uważał, że każdy atom posiada charakterystyczną dla danego pierwiastka częstotliwość wibracji, pozostającą w bezpośrednim związku z masą jądra atomu oraz z grupowaniem się elektronów wokół jądra. Ta część jego koncepcji okazała się w dużej mierze słuszna, co potwierdziły późniejsze badania. Jednak Tausend zaproponował też, że przez dodanie właściwej substancji do pierwiastka można materię "zaaranżować", a tym samym zmienić częstotliwość jej wibracji, w wyniku czego stanie się ona innym pierwiastkiem.
Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie Adolf Hitler trafił do więzienia za próbę dokonania zbrojnego przewrotu. Jednym z jego wspólników był generał Erich Ludendorff, jego jednak oczyszczono z zarzutów i następnego roku wystartował w wyborach prezydenckich. Przegrał z Hindenburgiem, skupił się więc na pozyskiwaniu funduszy na rodzącą się partię nazistowską. Usłyszał plotki, jakoby niejaki Tausend dokonał transmutacji metali nieszlachetnych w złoto, i stworzył grupę złożoną m.in. z licznych przemysłowców, w celu prześledzenia procesu.
Tausend przekazał im instrukcje, aby nabyli tlenek żelaza i kwarc i stopili je razem w tyglu. Niemiecki kupiec o nazwisku Stremmel i członek tej grupy zabrał tygiel na noc do swojego pokoju hotelowego, żeby nikt niczego przy nim nie zmajstrował. Następnego ranka, w obecności swoich mocodawców, Tausend ogrzał tygiel w piecu elektrycznym i do roztopionej masy dodał niewielką ilość białego proszku. Masę pozostawiono do ostygnięcia, po czym, gdy ją rozłamano, okazało się, że w środku tkwiła ważąca 7 gramów bryłka złota.
Ludendorff był, oględnie mówiąc, zachwycony. Zabrał się za utworzenie spółki "Towarzystwo 164". Kapitał inwestycyjny napływał w szybkim tempie i już po roku generał sprzeniewierzył na rzecz partii nazistowskiej 400 tysięcy marek. Następnie, w grudniu 1926 roku rzucił cały interes, zostawiając Tausenda z długami. Tausend pozyskał dalsze fundusze i 16 czerwca 1928 roku wytworzył podobno 25 uncji złota w jednym tylko procesie. To umożliwiło mu wydanie serii "świadectw udziału", z których każde warte było 22 funty (10 kilogramów) złota.
Rok później, kiedy nie wytworzono ani grama złota więcej, Tausend został aresztowany za oszustwo, osądzony i skazany na cztery lata więzienia. Niemniej jednak, w czasie oczekiwania na proces zdołał pod ścisłym nadzorem dokonać transmutacji w monachijskiej mennicy. Przedstawiono to sądowi jako dowód na to, że nie doszło do żadnych oszustw, jednak wynik eksperymentu zakwestionowano, a Tausend nie uchronił się przed więzieniem.
W tym samym roku, w którym skazano Tausenda, polski inżynier o nazwisku Dunikowski ogłosił w Paryżu, że odkrył nowy rodzaj promieniowania, umożliwiający transmutację kwarcu w złoto. Kwarc, rozłożony na miedzianych arkuszach, miał być stopiony za pomocą wyładowania elektrycznego o ładunku 110 000 woltów, po czym miał być potraktowany nowymi "promieniami Z". Inwestorzy wyłożyli na projekt Dunikowskiego dwa miliony franków, jednak po kilku miesiącach, gdy nie było śladów żadnego złota, również i on został uznany winnym oszustwa i skazany. Po dwóch latach więzienia prawnikowi Dunikowskiego udało się uzyskać jego wcześniejsze zwolnienie, po czym ten wraz z rodziną udał się do Włoch, gdzie na nowo zajął się eksperymentami. Szybko zaczęły krążyć pogłoski, że miał on utrzymywać się z okazjonalnej sprzedaży złotych bryłek. Jego prawnik, w towarzystwie wybitnego chemika, Alberta Bonna, udał się doń z wizytą.
Odkryto, że kwarc używany przez Dunikowskiego (jak też prawdopodobnie przez Tausenda) zawierał śladowe ilości złota. Kruszec można było wyekstrahować w trakcie zwykłego procesu, otrzymując dziesięć porcji z miliona [porcji kwarcu], lecz technika Dunikowskiego dawała wynik prawie sto razy większy. Jednakże, z racji tego, że jego aparatura przystosowana była do niewielkich ilości kwarcu, dysponował on zaledwie małą ilością złota.
Dunikowski twierdził, że jego proces przyspieszał naturalne wzrastanie "embrionalnego" złota wewnątrz kwarcu. Przeprowadził pokaz dla zaproszonej grupy naukowców, co wzbudziło wyraźne zainteresowanie. Angielsko-francuski syndykat miał dostarczać piasek z Afryki, który miał być preparowany w nowym, dużym laboratorium na południowym wybrzeżu Anglii, jednak w tym czasie rozpoczęła się II wojna światowa i Dunikowski zniknął. Mówiono, że został zwerbowany przez Niemców i wytwarzał dla nich złoto, aby wesprzeć ich upadającą gospodarkę - ale nie ma na to dowodów.
Od czasu drugiej wojny światowej pojawiło się - i nadal się pojawia - wielu praktykujących alchemię. Gros tej aktywności skupiało się we Francji, włączając w to działalność Eugene Canselieta, który utrzymywał, że był uczniem wspomnianego wcześniej tajemniczego Fulcanelliego.
Studiując alchemię, jej historię i wszystkie książki o tej tematyce, jakie tylko mogłam znaleźć, w końcu natrafiłam na Fulcanelliego i wzmiankę o nim w książce Morning of the Magicians (Poranek magów) Pauwelsa i Bergiera.
Bergier twierdził, że w czerwcu 1937 roku - osiem lat przed pierwszym testem bomby atomowej w Nowym Meksyku - odwiedził go imponujący, acz tajemniczy nieznajomy. Mężczyzna poprosił Bergiera, by ten przekazał wiadomość znanemu fizykowi Andre Helbronnerowi, dla którego Bergier wówczas pracował. Człowiek ów powiedział, że jego obowiązkiem jest ostrzec ortodoksyjnych naukowców przed zagrożeniem, jakie niesie energia jądrowa. Powiedział, że alchemicy z dawnych czasów - i wcześniejszych cywilizacji - uzyskali byli wielką wiedzę tajemną na ten temat, która ich zniszczyła. Tajemniczy nieznajomy oznajmił, iż nie ma złudzeń, że naukowcy usłuchają jego ostrzeżenia, jednak uważa, że i tak musi je przekazać. Jacques Bergier do końca życia był pewien, że owym nieznajomym był Fulcanelli. Historia głosi, że amerykańskie Biuro Służb Strategicznych (OSS), poprzednik CIA, prowadziło po zakończeniu wojny intensywne poszukiwania Fulcanelliego. Nigdy go nie znaleziono.
Argumentem przeczącym odbyciu się tego dziwnego spotkania jest to, że tajemniczy mężczyzna podał dzisiejsze określenie plutonu, którego to pierwiastka nie wyodrębniono aż do lutego 1941 roku i który nazwano dopiero w roku 1942, czyli pięć lat po spotkaniu. Niemniej jednak Bergier obstawał przy swojej relacji. W rzeczywistości, kiedy mówimy o Mistrzach Alchemii, historia wydaje się wskazywać na ich umiejętność "podróżowania w czasie", przynajmniej do pewnego stopnia. Znajomość nazwy pierwiastka nie byłaby w takim wypadku wielkim problemem.
We wczesnych latach dwudziestych XX w. żył w Paryżu mały człowiek - tuż po dwudziestce - który nazywał się Eugene Canseliet i był znany jako entuzjasta alchemii. Często powoływał się na fakt, że pracował z prawdziwym "Mistrzem Sztuki". Jego przyjaciel i towarzysz, klepiący biedę ilustrator Jean-Julien Champagne, który był o dwadzieścia lat starszy od Canselieta, potwierdzał te zapewnienia. Obaj mieszkali w zapuszczonym budynku, w sąsiadujących mieszkaniach przy rue de Rochechouart, w dzielnicy Butte-Montmartre. Z powodu czynionych przez nich wzmianek o tym, jakoby mieli kontakt z "ukrytym Mistrzem", wkrótce znaleźli się w samym centrum kręgu ludzi aspirujących do miana okultystów, którzy stali się znani jako Bracia z Heliopolis. Podobno często widziano Canselieta i Champagne'a w miejskich bibliotekach - Bibliotheque Nationale, Mazarin, Arsenal oraz w Sainte Genevieve - studiujących unikatowe księgi i manuskrypty. Rzecz jasna, czegoś w nich szukali.
W skrajnie zewnętrznych kręgach tej elitarnej, małej grupy krążyła opowieść, zgodnie z którą ów "ukryty Mistrz Fulcanelli" był stary, dystyngowany - możliwe, że był arystokratą - i bardzo bogaty. Miał być też wszechstronnie obytym, praktykującym alchemikiem, który albo zdołał już ukończyć Wielką Pracę, albo był tego bliski.
Nikt (aż do czasu pojawienia się Jacquesa Bergiera) poza Canselietem i Champagne'm nigdy nie twierdził, że spotkał Mistrza Fulcanelliego, w związku z czym ich rewelacje zostały w kręgach okultystycznych Paryża przyjęte z wielką dozą sceptycyzmu. Jednak sceptycyzm ten szybko zniknął, kiedy w 1926 roku wydana została książka Le mystere des cathedrales. Pierwsza edycja, wydana przez Jeana Schemita przy 45 rue Lafitte w dystrykcie Opera, ukazała się w nakładzie zaledwie 300 egzemplarzy. Jej podtytuł brzmiał: "Ezoteryczna interpretacja hermetycznych symboli Wielkiej Pracy", a wstęp napisał zaledwie wówczas 26-letni Eugene Canseliet. Książka zawierała 36 ilustracji, w tym dwie kolorowe, a ich autorem był Champagne. Tak więc, obydwaj - Canseliet i Champagne - zostali zrehabilitowani i mieli zapewnione poczesne miejsce w koterii okultystów!
Tematem książki była próba interpretacji symboliki niektórych gotyckich katedr oraz innych europejskich budowli, które miały zawierać w sobie zakodowane alchemiczne sekrety. Idea, że tajemnice te tkwiły ukryte w kamiennych konstrukcjach, rzeźbach i tym podobnych elementach średniowiecznych budowli, była wzmiankowana przez innych autorów badających ezoteryczną sztukę oraz architekturę, jednak nikt dotąd nie objaśnił tego tematu tak przejrzyście i z tyloma detalami. W każdym razie, książka Fulcanelliego wzbudziła sensację wśród paryskich okultystów. W przedmowie napisanej przez Canselieta znalazła się wskazówka, że Mistrz Fulcanelli "pozyskał Kamień" - innymi słowy, przeszedł mistyczną przemianę, dostąpił iluminacji i zniknął!
Zniknął, gdy wybiła fatalna godzina, kiedy dopełnił się Znak... Nie ma już Fulcanelliego. Lecz przynajmniej pociesza nas to, że pozostała jego myśl, ciepła i żywa, na wieki zachowana na tych kartach...
Nadzwyczajna erudycja charakteryzująca Les Mystere sprawiła, że tłumy paryskich okultystów szaleńczo pragnęły dowiedzieć się, kim naprawdę był Fulcanelli. To dopiero była pożywka dla plotek i spekulacji! Na temat tych spekulacji dotyczących tożsamości Fulcanelliego Kenneth Rayner Johnson napisał:
Istniały wskazówki, że był on ocalałym członkiem dawnej francuskiej rodziny królewskiej - Valois (Walezjuszy). Chociaż ich ród miał wygasnąć w 1589 roku wraz ze śmiercią Henryka III Walezego, znani byli z parania się magią i mistycyzmem, jak też wiadomo było, że Małgorzata de Valois - córka Henryka II i żona Henryka IV Burbona - dożyła do 1615 roku. Co więcej, jednym z jej licznych kochanków był mający skłonności do ezoteryzmu Francis Bacon (którego wiele osób po dziś dzień uważa za adepta jakichś nauczań); rozwiodła się w 1599 roku, a w jej osobistym herbie widniał magiczny pentagram z jedną literą łacińskiego słowa salus (zdrowie) na każdym z wierzchołków. Czyżby rzekomy arystokrata Fulcanelli mógł być potomkiem Walezjuszy i czy łacińskie motto mogło wskazywać na pewien ważny alchemiczny sekret długowieczności, przekazany mu przez tę rodzinę?
Niektórzy twierdzą, że Fulcanelli był księgarzem-okultystą, Pierrem Dujols, który wraz z żoną prowadził sklep przy rue de Rennes w paryskiej dzielnicy Luxembourg. Jednak Dujols był już znany jako zaledwie teoretyk alchemii, piszący pod pseudonimem Magophon. Dlaczego miałby ukrywać się pod dwoma przybranymi nazwiskami? Kolejnym kandydatem na postać Fulcanelliego był pisarz J. H. Rosny starszy. Jednak jego życie było nazbyt znane, aby można było przyjąć tę teorię.
W owym okresie praktykowało w mieście co najmniej trzech alchemików. Działali oni pod pseudonimami: Auriger, Faugerons i dr Jaubert. Argument przeciwko temu, jakoby któraś z tych osób miała być Fulcanellim, jest taki sam jak w wypadku Dujolsa-Magophona: po co używać więcej niż jeden pseudonim?
Ostatecznie, pozostali Eugene Canseliet i Jean-Julien Champagne, obaj związani z książką Fulcanelliego i obaj utrzymywali, że osobiście znali Mistrza...
Co do Canselieta będącego Fulcanellim istniało jedno duże zastrzeżenie: był zbyt młody, aby móc zdobyć zawartą w książce wiedzę. Również jego przedmowa, dokładnie przeanalizowana i porównana z tekstem książki, wykazuje znaczną różnicę stylu. Zatem Canselieta odrzucono.
Champagne jest kolejnym podejrzanym, jako że był starszy i bardziej doświadczony, a z racji swojej pracy jako artysta, który z pewnością przebył Francję wzdłuż i wszerz, mógł dokładnie przyjrzeć się wszystkim monumentom opisanym w książce. Jedyny mankament tej teorii stanowiło to, że Champagne był "znanym pyszałkiem, kpiarzem, mistrzem aluzji i pijaczyną, który lubił podawać się za Fulcanelliego - chociaż jego zachowanie nijak się miało do uroczystej przysięgi adeptów, zobowiązującej do zachowania anonimowości, a poza tym niech jego spisane dzieło mówi samo za siebie". A oprócz tego, Champagne był alkoholikiem, którego ciągota do absyntu i pernodu ostatecznie doprowadziła do śmierci. Zmarł na gangrenę w 1932 roku, mając 55 lat. Palce u jego stóp dosłownie odpadły. Raczej nie wygląda na "Mistrza Alchemika". Humorystyczna uwaga na marginesie - niektóre opisy transmutacji alchemików każą nam się zastanowić, czy aby odpadanie palców nie stanowiło przypadkiem części procesu!
Żarty na bok. Istnieje jeszcze wiele szczegółów i osobliwości związanych z próbą odgadnięcia, kim lub czym mógł być Fulcanelli, które nie wnoszą do sprawy wiele więcej ponad to, co wiedzieliśmy od początku naszej dyskusji! To jedno wielkie kręcenie się w kółko! Oto, co jest pewne: więcej niż jedna osoba przypisywała sobie bycie Fulcanellim, jego pomyślną transmutację i żywot trwający do czasów obecnych - w związku z czym miałby ponad 140 lat! A niektórzy badacze sądzą, że może być jeszcze starszy!
Pierwszą okazją do tego, by anglojęzyczni okultyści i adepci alchemii mogli zetknąć się z postacią Fulcanelliego, stanowiło wydanie w 1963 roku książki The Morning of the Magicians (Poranek Magów) autorstwa Louisa Pauwelsa i Jacques'a Bergiera. Dopiero osiem lat później przetłumaczono na angielski Le mystere des cathedrales. Każda z tych książek rozbudziła jednak zainteresowanie sporego grona nowych poszukiwaczy możliwością nowoczesnych cudów, jak i bardzo realną szansą na istnienie wielowiekowej tajemnicy, powierzonej nieznanym osobom.
W angielskim wydaniu Mystery of the Cathedrals Eugene Canseliet powiedział, że w 1922 roku Mistrz przekazał mu maleńką ilość alchemicznego "proszku projekcji" oraz pozwolił dokonać transmutacji 4 uncji ołowiu w złoto. Walter Lang, który napisał przedmowę do książki, otrzymał list od Canselieta, mówiący [fragm.]:
Mistrz był w bardzo podeszłym wieku, ale te osiemdziesiąt lat nie było dlań ciężarem. Trzydzieści lat później miałem spotkać się z nim ponownie... i wyglądał na pięćdziesięciolatka. To znaczy, nie wyglądał na starszego ode mnie.
Canseliet powiedział później, że od tamtego czasu spotkał się z Fulcanellim jeszcze kilka razy i że ten nadal żyje...
Canseliet powiedział, że spotkał Mistrza w Hiszpanii w 1954 roku w nader niezwykłych okolicznościach. Świętej pamięci Gerard Heym, członek-założyciel Society for the Study of Alchemy and Early Chemistry, a także redaktor wydawanego przez to stowarzyszenie czasopisma Ambix, uważany za najwybitniejszego badacza okultyzmu swoich czasów, zaprzyjaźnił się z córką Canselieta i dzięki niej mógł zajrzeć do paszportu jej ojca. I rzeczywiście, widniała tam pieczątka hiszpańskiej kontroli celnej z datą 1954 roku. Tak więc, przynajmniej na ten drobny szczegół mamy jakieś potwierdzenie, nawet jeśli znamy je tylko ze słyszenia. Nie widziałam tego na własne oczy.
Pewien znajomy Canselieta, który życzył sobie zachować anonimowość, powiedział, że spotkanie to odbyło się "w innym wymiarze... w miejscu, gdzie takie spotkania są możliwe". Chodziło o to, że Canseliet "usłyszał nawoływania" jakiegoś rodzaju, być może telepatyczne, i udał się do Sewilli, skąd zaprowadzono go długim, krętym szlakiem do położonego wysoko w górach zamku, który okazał się enklawą alchemików - istną kolonią! Opisał on, że Fulcanelli wyglądał, jakby przeszedł jakąś osobliwą transformację, posiadał bowiem zarówno cechy męskie, jak i żeńskie - był androgyniczny. W pewnym momencie, stwierdził Canseliet, Fulcanelli miał faktycznie pełen zestaw cech kobiecych. Pewna część bardziej zawoalowanej alchemicznej literatury w istocie wspomina o androgynii. Adept przechodzący transformację ma podobno stracić wszystkie włosy, zęby i paznokcie, po czym mają je zastąpić nowe. Skóra młodnieje, wygładza się, a twarz nabiera cech aseksualnych.
Po wizycie w Enklawie Alchemików, położonej prawdopodobnie gdzieś w Pirenejach, Gerard Heym powiedział, że ma tylko mgliste wspomnienia ze swoich przeżyć w Hiszpanii, jak gdyby zastosowano wobec niego jakąś formę hipnozy, by nie pamiętał szczegółów tego, co widział i co usłyszał. .(Dlaczego nas to nie dziwi?!)
Celem tylu przytoczeń było wykazanie, że istnieje wiele poświadczonych historii na temat osobliwych rzeczy związanych z alchemią, których świadkami byli ludzie wiarygodni i szanowani, a opowieści te krążą i są przekazywane w obrębie swego rodzaju "subkultury" po dziś dzień. Coś się tutaj święci i to już od bardzo dawna! A skoro już natrafiliśmy na współczesnego alchemika - Fulcanelliego - który mógł (albo i nie) posiadać jakąś wskazówkę, warto by odnotować, co miał do powiedzenia na temat, którym się tu zajmujemy, a co może okazać się odpowiednikiem nici Ariadny, wyprowadzającym z tego labiryntu niejasności.
Właściciele oraz wydawcy
niniejszych stron pragną oświadczyć, że materiał tu prezentowany jest wynikiem
ich badań i eksperymentu w Komunikacji Nadświetlnej. Zapraszamy
czytelnika by przyłączył się do naszego poszukiwania Prawdy poprzez czytanie z otwartym, ale sceptycznym
umysłem. Nie zachęcamy tu do "dewotyzmu"
ani też do "Prawdziwej Wiary". Zachęcamy STANOWCZO do poszukiwania Wiedzy oraz świadomości we
wszystkich obszarach działania jako najlepszego sposobu, by być w stanie odróżnić kłamstwa od prawdy.
Jedno co możemy powiedzieć czytelnikowi: pracujemy bardzo ciężko, wiele godzin na dobę, i czynimy tak od wielu lat, by odkryć "sedno" naszej
egzystencji na Ziemi. Jest to nasze zajęcie, nasze poszukiwanie, nasza praca. W sposób ciągły szukamy potwierdzenia
oraz/lub pogłębiamy zrozumienie tego, co uważamy albo za możliwe, albo za prawdopodobne lub za jedno i drugie. Czynimy tak ze szczerą nadzieją,
że ludzkość jako całość skorzysta z naszej pracy, jeśli nie teraz , to przynajmniej w jakimś punkcie w jednej z naszych prawdopodobnych przyszłości.
Skontaktuj się z administratorem serwera pod adresem cassiopaea.com
Prawa Autorskie (c) 1997-2005 Arkadiusz Jadczyk oraz Laura Knight-Jadczyk. Wszystkie prawa
zastrzeżone. "Cassiopaea, Cassiopaean, Cassiopaeans," są zastrzeżonym
znakiem handlowym Arkadiusza Jadczyka oraz Laury Knight-Jadczyk.
Listy adresowane do Kasjopei, szkoły QFS, Arkadiusza lub Laury, stają się
własnością Arkadiusza Jadczyka i Laury Knight-Jadczyk
Wtórne publikacje oraz wtórne rozpowszechnianie zawartości niniejszego ekranu lub dowolnej części niniejszej witryny
w dowolnej formie jest stanowczo zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody autorów.
Jesteś gościem o numerze
.
|