Cykl Artykułów Pod Tytułem
FALA
Rozdział XVII
Wszystko co jest, to
lekcje...
albo
Laura znajduje Reiki i ląduje w zupie...
to znaczy w zupie groszkowej
Autorka: Laura Knight-Jadczyk
Pamiętacie, co powiedziałam w poprzedniej części?
Wydawało się, że osiągnęłam stan miłości i akceptacji w stosunku do wszystkich ludzi, wszystkich ścieżek i wszystkich tych, którzy zmagali się w ignorancji. Pracowałam tak ciężko, jak tylko mogłam (robiłam całkiem sporo, nawet w tym pogarszającym się stanie fizycznym), żeby coś "ponaprawiać" tym, którzy o to prosili. Nigdy nie odrzuciłam prośby o pomoc, niezależnie od tego, czy ktoś był w stanie cokolwiek mi zapłacić, czy nie. Nie "zajmowałam się tym dla pieniędzy". W pewnym sensie byłam w tak samo ciężkiej sytuacji jak wtedy, gdy "głos" powiedział mi, że muszę "uczyć się" o złu. No to starałam się. Starałam się uczyć, jak je rozpoznać. To, czego nie wiedziałam i czego miałam się dopiero nauczyć, był fakt, że bardzo często to, co manifestuje się jako światło i prawda, nie jest żadnym z nich. W rzeczywistości często dajemy się oszukać naszej własnej głupocie. Była to wciąż "nieprzerobiona" część "lekcji o miłości". Nauczyłam się już, że duże organizacje religijne mogą być drogą do destrukcji, nie wiedziałam jednak, jak subtelne i pokrętne potrafi być to oszustwo i jak przejawia się ono w indywidualnych przypadkach.
W praktyce oznaczało to, że rozszerzyłam swoje idee do mniej więcej standardowej New Age'owej "Bezwarunkowej Miłości". Polega ona na tym, że kocha się wszystkich i wszystko, człowiek otacza się miłością i światłem w codziennej medytacji lub praktyce afirmacji i po prostu płynie przez życie w przekonaniu, że jeśli WIERZY w miłość i światło i w to, że wszystko jest MIŁOŚCIĄ i ma być MIŁOWANE, to tego właśnie doświadcza. Oznacza to również szeroko pojęte przebaczanie - stałe "wykluczanie słabości u drugiej osoby", ponieważ w gruncie rzeczy nikt NIE MA ma słabych punktów! Ludzie są po prostu tacy, jacy są, i NASZYM zadaniem jest ich kochać i być z nimi w przyjaznych stosunkach - płynąć z prądem. Zaakceptować wszystko i wszystkich - jakimi są - i trzymać się razem w jednej wielkiej orgii miłości i światła! Co jeszcze chcesz zrobić ze świadomością, że nie ma żadnego grzechu pierworodnego, że wszystko jest jednym?
Brzmi to z grubsza podobnie do tego, czego uczyło mnie moje doświadczenie, czyż nie?
Tak i nie.
Żeby podać praktyczny przykład tego, w jaki sposób zdarzyła mi się następna lekcja, wrócimy do wydarzeń ze "szkoły", czyli mojego życia.
Dzień po moich drobnych "rozmowach z Bogiem" moja matka dostała pewien list i poprosiła mnie, żebym przyjechała i rzuciła na niego okiem. Nadawcą była jedna z lokalnych organizacji dla emerytów, która oferowała kurs domowej opieki pielęgniarskiej ludziom, którzy byli na emeryturze, byli sprawni fizycznie i którzy mieli ochotę na zdobycie "kolejnej profesji". Celem było wyciągnięcie ich z domu, danie im poczucia bycia użytecznymi, przerwania ich nudy i danie im pieniądze na rozruch działalności! Co za oferta! Dla mojej matki brzmiało to zbyt dobrze, aby mogło być prawdziwe. Całkiem za darmo, wszystko co potrzebne, włącznie z kitlami, a nawet transportem na kurs i z powrotem. Zainteresowani mieli od razu zatelefonować i zarezerwować sobie miejsce w klasie.
Matka była podekscytowana okazją do działania i ponownego zaangażowania się w sprawy świata. Zgodziłam się, że jeśli chce mieć nową "profesję", powinna to zrobić. Zadzwoniła więc i dowiedziała się, że jest jedną z ostatnich osób, które zostaną przyjęte, ponieważ odzew na ofertę był ogromny. Nic dziwnego.
Po tygodniu kursu matka powiedziała mi, że kobieta z jej klasy zaprosiła ją na następny środowy wieczór do "otwartego domu", i matka czuła się zobowiązana pójść, ponieważ owa kobieta ze wszystkich kursantów to ją sobie wybrała na towarzyszkę do wspólnego korzystania z przerwy na lancz i bardzo sympatycznie spędzało im razem czas. Rzecz w tym, że to ja miałabym ją podwieźć tego wieczoru. Byłam tak szczęśliwa, widząc jej "powrót do życia", że bardzo chętnie zgodziłam się jej pomóc. Żaden problem.
W owym czasie, po moich przeżyciach z UFO, które doprowadziły do tych wszystkich problemów ze zdrowiem, musiałam być bardzo ostrożna w gospodarowaniu energią, tak żebym każdego dnia mogła robić to, co było niezbędne. Jednak nawet dbając o siebie, miałam często niewiele energii. Musiałam ostro zredukować ilość prowadzonych sesji hipnotycznych i wygospodarowane w ten sposób wolne dni przeznaczyć na odpoczynek. Każdej nocy męczonyła mnie dusznica oraz obrzęk oczu i błon śluzowych gardła, co interpretowałam jako ataki alergii. Żyłam na benadrylu, który łagodził niektóre dolegliwości, ale miał ten efekt uboczny, że zwalał mnie z nóg. Niespecjalnie dobry sposób na utrzymanie się przy życiu. Byłam w tak minimalnym stopniu funkcjonalna, jak tylko człowiek może być, żeby wciąż sprawiać wrażenie normalnie funkcjonującego! Z pewnością nikt, kto mnie widział, nie mógł dostrzec niczego złego, ale byłem uwięziona w ciele, które było jak maszyna z co i rusz przepalającymi się kolejnymi obwodami. (Oczywiście nie przychodziło mi do głowy, że tworzą się nowe obwody, zdałam sobie z tego sprawę dużo później.)
Tak więc matka miała to zaproszenie, a ja tak sobie wszystko zaplanowałam, żeby być w stanie zapewnić jej transport. Jednak w dniu, w którym miało się to odbyć, byłam cała obolała i tak wyczerpana, że nie miałam pojęcia, jak uda mi się wywiązać. Matka wiedziała, w jakim byłam stanie, więc nie naciskała. W którymś momencie po południu zwaliłam się na łóżko i zasnęłam. Obudziłam się kilka godzin później - co zadziwiające - czując się niemal "normalnie!" Pamiętałam, że miałam coś zrobić, spojrzałam na zegar i zobaczyłam, że mam dokładnie tyle czasu, żeby wziąć matkę i zawieźć ją do tego otwartego domu. Zadzwoniłam do niej i powiedziałam, że czuję się lepiej i żeby była gotowa, bo wpadnę po nią za kilka minut.
Kiedy dotarłyśmy do tego "otwartego domu", nie do końca byłam pewna, co się dzieje. Wokół trzech stołów do masażu stało około piętnastu osób trzymających ręce przyłożone do innych, leżących na tych stołach. Paliły się kadzidełka, w tle brzmiała muzyka "New Age", a niektórzy z tych stojących ludzi mieli zamknięte oczy i pogrążeni byli w medytacyjnym spokoju. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wdepnęłam w nową wersję fundamentalistycznego "nakładania rąk" lub coś w tym stylu!
Jako osoba, która stara się znaleźć równowagę pomiędzy dobrymi manierami a moją ciekawością (co czasami, powiem Wam, prowadzi do zabawnych sytuacji!), po wzajemnym przedstawieniu się usadowiłam się w fotelu i zadałam pytanie, które brzmiało mniej więcej tak: "Co dokładnie tu robicie, jaka idea za tym stoi i co to za procedury, które tu odprawiacie?" Nie widziałam powodu do owijania czegokolwiek w bawełnę! Spodziewałam się odpowiedzi w stylu "modlimy się" czy "medytujemy nad zdrowiem" lub coś podobnego. Jednak zamiast tego usłyszałam "Channelujemy Reiki".
Okay. "Co to jest Reiki?"
Cała historia dr Usui została mi opisana przez różnych uczestników, którzy tam stali trzymając ręce nad "pacjentami". Wyjaśniono mi każdy ruch i ułożenie rąk, a ja stawałam się coraz bardziej sceptyczna. Chodzi mi o to, że ze wszystkich metod uzdrawiania, o których już słyszałam lub czytałam, czy których próbowałam, ta była naprawdę najbardziej mętna i najmniej prawdopodobna! Wydawało mi się jawnie niedorzeczne, że można kogoś "inicjować" lub "dostroić" tak, żeby zyskał nowe "moce" do channelowania energii do innej osoby, to brzmiało tak niesamowicie, tak nieprawdopodobnie! Czekałam, żeby mi jeszcze powiedzieli, że dzięki Reiki można chodzić po wodzie! Wtedy wyszłabym stamtąd! Namawiano mnie, bym "dała temu szansę", ale jakoś udało mi się wdzięcznie wymigać. Głupio bym się czuła leżąc na stole, z pięcioma ludźmi nakładającymi na mnie ręce przez ok. 45 minut. Mowy nie ma!
Starałam się jednak być uprzejma i delikatna ze swoim sceptycyzmem i rozmowa dość szybko przeniosła się na bezpieczniejszy dla mnie grunt, a mianowicie na temat astrologii. Powiedziałam im, że mam program komputerowy, który robi całkiem dobre wykresy, więc kobieta, która była gospodarzem otwartego domu Reiki, zaproponowała mi wymianę... trzy zabiegi Reiki w zamian za astrologiczny wykres.
Jak tępym można być?! Zastanawiałam się, jak bystra jest ta dziewczyna, skoro oferuje mi kilka godzin swojego czasu i wysiłku w zamian za kilka minut wprowadzania danych i drukowania! Nie wydawało mi się to zbyt sprawiedliwe, ale skoro była tak niemądra, żeby myśleć, że może swoimi rękami "channelować uzdrawiającą energię" na mnie, i była skłonna to zrobić, ja odważę się spróbować. Byłam przekonana, że będzie to kolejna klapa, pomyślałam też, że może to jedyny dla niej sposób na uzyskanie wykresu, na który inaczej nie mogłaby sobie pozwolić. Zgodziłam się więc, aby pomóc jej "zachować twarz". Umówiłyśmy się na następny dzień i - jak możecie się domyślić - przyszła.
Byłam w tak lichym stanie, że trzeba mi było pomóc położyć się na stole do masażu, który czekał przygotowany w moim salonie. Jeszcze bardziej wprawił mnie w zakłopotanie fakt, że zasnęłam w trakcie leczenia! Gdy przykładała do mnie ręce, można było rzeczywiście poczuć (a zwracałam na to szczególną uwagę, zachowując DUŻĄ dozę sceptycyzmu), ciepło, niewiele większe, niż odczuwane zazwyczaj, kiedy ktoś normalnie przykłada do ciebie ręce. Ale prawdziwe zaskoczenie spotkało mnie, kiedy po tej "kuracji" wstałam ze stołu do masażu. Ledwie mogłam ustać! Kręciło mi się w głowie dosłownie jakbym była pijana! Kiedy próbowałam iść, musiałam przytrzymywać się mebli i ścian, żeby nie upaść. Trzeba mi było pomóc dostać się do łóżka, wreszcie zwaliłam się na nie i zamknęłam oczy. Ale to nie pomogło, było mi niedobrze, zupełnie jakbym solidnie przesadziła z alkoholem! Kiedy otworzyłam oczy i próbowałam skupić wzrok na suficie i ścianach, wirowały tak samo jak wtedy, gdy będąc dzieckiem kręciłam się w kółko, aby upadłszy na ziemię przyglądać się poruszającemu się niebu i chmurom. Byłam naprawdę zaniepokojona, że mój system całkowicie oszalał i miałam nadzieję, że to minie. Miałam mdłości i czułam mrowienie dokładnie takie, jak kiedy się jest pijanym! Starałam się więc po prostu głęboko oddychać, żeby zatrzymać ten korkociąg w przepaść i szybko zasnąć.
Tej nocy spałam lepiej niż kiedykolwiek w czasie ostatnich ponad 18 lat. Nie zauważałam jednak żadnej poprawy, aż do następnego dnia, kiedy to rozładowywałam suszarkę i nagle zdałam sobie sprawę, że nie bolą mnie plecy. Nie tylko to, zdałem sobie też sprawę, że zrobiłam już w domu o wiele więcej, niż udawało mi się robić od bardzo dawna! Po prostu brałam się za kolejne obowiązki domowe, jedne po drugich, nie zauważając niczego niezwykłego. Tak było do momentu, kiedy po kilku godzinach pracy zdałam sobie sprawę, że coś się "zmieniło". Czegoś mi brakowało. Był to od tak dawna dobrze mi znany ból.
Dla kogoś, kto przyzwyczaił się był do funkcjonowania mimo bólu, kto opracował sposoby, aby żyć z tym bólem, kto NIGDY od bólu nie był wolny, było to tak zdumiewające, że usiadłam i zaczęłam wsłuchiwać się w swoje ciało, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie czuje małego kłucia tu czy tam. Nie czułam ŻADNEGO BÓLU. Byłam pewna, że w każdej chwili ból może powrócić, wstałam więc ostrożnie i wróciłam do swojej pracy, nie przestając się w siebie wsłuchiwać, sprawdając, czy ból nie powrócił. Na dobrą sprawę chyba nawet chciałam, żeby powrócił, inaczej bowiem będę musiała przyjąć, że Reiki działa! A z pewnością nie mogłam wierzyć w tego rodzaju bzdury! Co za dylemat!
Co jest tu oczywiste - NIE oczekiwałam, że Reiki będzie działać. Co więcej, spodziewałam się powrotu bólu. Ale działo się coś obiektywnego, czego nie rozumiałam. Wcześniej doszłam do przekonania, że to, o czym myślisz, lub to, czego oczekujesz, jest tym, czego doświadczasz, i że wiara stanowi integralną część leczenia. W związku z tym starałam się dokopać do czegoś, co mogło być zagrzebane w mojej podświadomości, a co było odpowiedzialne za moje cierpienia. Coś, co nie pozwalało mi zdobyć tej wiary tak potrzebnej do skutecznego uleczenia. Tymczasem tutaj doświadczałam właśnie efektów leczenia, zupełnie NIE wierząc w tę kurację. Co więcej, mój sceptycyzm do Reiki był dość głęboko zakorzeniony, a mimo to Reiki i tak działało. Tak przynajmniej można by myśleć. Jak inaczej można było to wyjaśnić? Zaczęłam płakać z wdzięczności. Tylko ci, którzy długo cierpieli z powodu chronicznego bólu, mogą zrozumieć jak to jest, kiedy przestaje boleć.
Nie przestawałam jednak mieć się na baczności. Mimo że czułam "chwilową ulgę", spodziewałam się, że ból powróci.
Musiałam jechać po córkę i kiedy wracałyśmy do domu, powiedziałam jej, że ból ustąpił i że chyba była to zasługa Reiki. Śmiała się ze mnie i powiedziała, że to działa tylko dlatego, że uwierzyłam, że tak się stanie. Powiedziałam jej, że było dokładnie odwrotnie, że wcale w to nie wierzyłam. Od tego momentu zaczęłam się zastanawiać, czym tak naprawdę jest Reiki.
Nie trzeba dodawać, że było coraz lepiej. Po upływie tygodnia i po dwóch kolejnych zabiegach byłam przekonana, że cokolwiek to było, działało. Zaczęłam regularnie odwiedzać "otwarty dom". Nie tylko zostałam uzdrowiona z bólu pleców, ataki dusznicy zmniejszyły się do prawie niezauważalnych, obrzęk oczu i gardła całkowicie ustąpił, ale i wzrósł poziom mojej energii, byłam w stanie spotykać się z większą ilością klientów i stałam się aktywniejsza, co mi bardzo odpowiadało! Wciąż jednak myślałam, że to Reiki działało, ale zwykły transfer energii, jaki każdy może zrobić, jeśli przez 40 minut będzie przykładał do kogoś ręce. Chociaż więc odnosiłam korzyść, to miałam na ten temat własną teorię. Z pewnością absurdem byłoby myśleć, że ktoś mógłby w jakiś sposób "nadać" drugiemu niemal magiczne umiejętności! Żeby udowodnić swoją rację, zależało mi, żeby Mistrz Reiki, który inicjował moich nowych przyjaciół, przyjechał do miasta na zaplanowane lekcje - co wydawało się być istotną sprawą dla "otwartego domu", bo miało przyciągnąć nowych uczniów. Zamierzałam wtedy skupić całą swoją moc obserwacji i sceptycyzmu. Jeśli to Reiki miało jakikolwiek sens, zamierzałam go odkryć. Nie miałam zamiaru w to wierzyć, o ile nie znajdą się jakieś mniej więcej obiektywne dowody.
Gdy nadszedł dzień pierwszej inicjacji, byłam - jak to mówią - przygotowana na najgorsze, aktywnie szukając jakiegoś "Hokus Pokus" czy mumbo jumbo, które ujawnią prawdę - że ludzie placą spore sumy pieniędzy, żeby dać sobie wmówić, że mogą "channelować Reiki", gdy tak naprawdę efekt wywołany był jedynie przepływem naturalnej energii, dostępnej wszystkim mającym dość cierpliwości, żeby stać i trzymać nad kimś ręce. Jedyne, co czułam w trakcie procesu dostrajania, to swego rodzaju ogólne "uderzenie" gorąca, idące z brzucha w górę, przez głowę, i lekko "trzaskający" dźwięk w głowie. Ale było to tak niewyraźne, że uznałam to za kwalifikującą się do pominięcia, subiektywną obserwację.
Jednak to, co się stało później tego wieczoru, było zaskakujące. Powiedziano nam, że po dostrojeniu, ciało doświadczy pewnych "symptomów" dostosowywania się, takich jak intensywne pragnienie i oddawanie moczu czy nawet biegunka. Nie spodziewałam jednak, że kiedy będę trzymała ręce W POBLIŻU moich dzieci, będę czuła wyraźne "uderzenie gorąca" w moje dłonie, zupełnie jak powiew z suszarki. Ten pęd będzie odczuwalny ZANIM dłonie znajdą się wystarczająco blisko, żeby mogły odczuć "normalną" wymianę ciepła pomiędzy ciałami. Powiedziałabym, że zaczynało się to w odległości około 6 cali [15,24 cm]. To ciepło miało w sobie coś "magnetycznego", wywoływało uczucie podobne do "przyciągania", jakie czujesz, kiedy trzymasz blisko siebie dwa magnesy, które zaczynają oddziaływać na siebie nawzajem. Kiedy stało się to po raz pierwszy, gwałtownie cofnęłam rękę, jakbym się oparzyła. A potem zaczęłam z tym eksperymentować. Zbliżałam rękę coraz bardziej, aż do momentu, kiedy wyraźnie mogłam zidentyfikować miejsce, w którym pojawiało to uczucie, kiedy dawało się wyczuć przyciąganie, a następnie świadomie zbliżałam rękę bardzo powoli, żeby czuć ten efekt w każdym pośrednim położeniu. Zdecydowanie dawało się to wyczuć, nie było żadnych wątpliwości. Dzieci także to czuły.
Później tego samego wieczora, kiedy siedziałam na kanapie, przyszedł mój syn, usiadł przede mną na podłodze i oparł się plecami o moje nogi. Kiedy tlko to zrobił, poczułam ciepło płynące z moich nóg do jego ciała, zupełnie jak "powiew z suszarki". Najwyraźniej zjawisko nie ograniczało się tylko do rąk! Dotyczyło ono "całego ciała"! Szybko zrobiło nam się od tego kontaktu tak gorąco, że w klimatyzowanym pokoju syn zaczął się skarżyć, "Mamo! Gorąco tutaj!", i odszedł. Oboje byliśmy już porządnie spoceni. Jeśli chodzi o dzieci, trzeba było kilku miesięcy, żeby ten "efekt" się ulotnił. Natomiast utrzymuje się do dzisiaj, kiedy dotykam kogoś, kto ma deficyt energii. Podejrzewam, że po pewnym czasie dzieci się "doładowały", nie "ciągnęły" więc już energii tak mocno. Oczywiście, kiedy któreś z nich jest chore, "drenuje energię", ale już nie tak jak wtedy, w czasie inicjacji Reiki. (Jakiś czas później, kiedy przyjęłam mistrzowski stopień inicjacji, przez kilka tygodni moje dłonie faktycznie pokrywały się pęcherzami i schodziła z nich skóra.)
W efekcie zdałam sobie sprawę, że wydają się istnieć OBIEKTYWNE rzeczywistości, w których nie jest konieczna ani wymagana żadna wiara. Jeśli wiesz o tych obiektywnych poziomach albo masz do nich dostęp, możesz odkryć z którymi zasadami się zestroić, żeby uzyskać subiektywne rezultaty.
Ale nie omawianie Reiki per se jest tutaj istotne. Chodzi o ludzi, który byli w to zaangażowani, i o lekcje, które z tego wyniknęły. Wygląda na to, że uzdrowienie, które dało mi Reiki, było pułapką, w której zawierała się lekcja.
Grupa Reiki była dość zabawną zbieraniną ludzi. Z grubsza rzecz biorąc - na ile byłam w stanie ustalić - wszyscy byli członkami lokalnego Metafizycznego/Spirytualistycznego kościoła, który sprowadził Mistrza Reiki jako jeden z wielu punktów programu. Ewidentnie organizowali także seminaria na temat innych nauk i angażowali się w upowszechnianie wielu popularnych metod leczenia i procedur, takich jak nauki hawajskiej Huny, chirurgia bezinwazyjna, Kabała, kursy Tarota, medytacji, channelingu oraz rdzennego amerykańskiego szamanizmu, rytualna sauna [sweat lodge] i tak dalej. Prawdziwy New Age'owy supermarket!
Mając swój osobisty "dowód" użyteczności Reiki, byłam dość podekscytowana perspektywą sprawdzenia, co jeszcze oferowano w menu! Do licha, że jeśli to działało, kto wie, co ominęłam w latach, kiedy zajmowałam się tylko studiowaniem, a nie uczestnictwem! Otworzył się przede mną zupełnie nowy świat i byłam gotowa się weń zagłębić! Nigdy nie miałam skłonności do uczestnictwa w grupach, ale ta grupa Reiki, z którą spotykałam się w każdy środowy wieczór, była tak wspaniała i sympatyczna, a do tego przyczyniła się do tak poważnego efektu w sensie mojego uzdrowienia, że wiedziałam, iż nadszedł czas, aby uporać się z tym "błędem samotniczki" w mojej osobowości. W końcu znalazłam "swoją grupę", a przynajmniej na to wyglądało.
Opowiedziałam co nieco grupie o swojej pracy z odczepianiem duchów i wszyscy mądrze pokiwali głowami twirdząc, że wiedzą wszystko o takich problemach. Poruszała te sprawy Wielebna ich metafizycznego kościoła, zapewniając ich, że muszą się tylko otaczać miłością i światłem i wszystko będzie w porządku. Zwróciłam uwagę, że niektóre poważne badania kliniczne nie potwierdzają tego, ale zapewnili mnie, że to prawda. Ludzie mają podczepione duchy tylko wtedy, kiedy nie są dostatecznie biegli w tym "otaczaniu się miłością i światłem", a jedynym sposobem osiągnięcia tego jest, oczywiście, nauczyć się właściwych technik od takich nauczycieli jak Wielka Wielebna Ruth z ich kościoła. Wielebna Ruth wydawała się być również ekspertem w niemal każdej innej dziedzinie, byłam więc bardzo zainteresowana spotkaniem się z takim wzorem doskonałości. Nie dość tego - dostrajanie przez Reiki miało "ustawiać kierunek przepływu energii" tak, żeby żadna negatywna energia nie mogła wejść w "pole aury" danej osoby. Nie musiałam się więc już martwić o podczepione duchy. Stałam się prawdziwym "światłem" i w takim świetle nie przetrwają żadne problemy mojej najgłębszej psychiki ani żadne idee ciemności ze świata zewnętrznego! Nieźle! Co za układ! Wpadłam nawet na pomysł, żeby wszyscy przyszli klienci, którzy zgłoszą się do mnie w celu uwolnienia ich od duchów, przechodzili dostrajanie Reiki, żeby od tej pory byli zabezpieczeni przed takimi sprawami. Do diabła, chciałam dać Reiki całej planecie! Posiadanie takiej matody uzdrawiania z pewnością każdego by rozpaliło!
Zostałam zaproszona do kościoła. Wielebna Ruth, "Mistrz Ceromonii", została mi przedstawiona przez jednego z członków grupy Reiki. Byłam trochę zaskoczona postawą "rozkochanych wielbicieli", jaką wszyscy z grupy przyjęli, kiedy tylko znaleźli się w pobliżu kościoła. A ja nie za bardzo wiedziałam, co myśleć o Wielebnej Ruth siedzącej tam na swoim wózku inwalidzkim. W każdym razie, kiedy spojrzałam w jej oczy, wzdrygnęłam się czując powiew czegoś zimnego, i wydawało się, jakby było tam coś więcej, coś, co przez moment na mnie spoglądało, zanim szybko odwróciłam wzrok. Jeszcze raz zwątpiłam w swoją percepcję. Bo czyż nauczycielka tych wszystkich wspaniałych, kochających ludzi, z którymi czułam się już związana, może nie być święta? W końcu, czyż nie była ona źródłem mojego wyzwolenia poprzez Reiki?!
Podobnie jak w zwykłych kościołach, ceremonia obejmowała śpiewanie pieśni. No dobra! Od bardzo dawna śpiewałam pieśni - była to moja ulubiona część chodzenia do kościoła. Problem w tym, że wybrano pieśń, której nikt nigdy wcześnie nie słyszał. Było również oczywiste, że organistka, która wybrała pieśń, także jej nie znała! Co gorsze, organistka posiadła tylko najbardziej podstawowe umiejętności gry na tym instrumencie i tyle czasu zajmowało jej przemieszczanie palców na klawiaturze, kiedy czytała nuty, że tempo przypominało marsz pogrzebowy grzęznący w ruchomych piaskach. Parafianie - w większości kobiety - musieli czekać ze śpiewaniem na kolejne zagrane nuty. Nuta przychodziła przyćmiona basowym akordem, który brzmiał zupełnie jak ryk godowy słonia, głosy drżały w próbie dostosowania się do uchwyconej wysokości tonu... tylko po to, żeby organistka nagle zdecydowała, że uderzyła w niewłaściwy klawisz, przeniosła palec na inny, a wtedy głosy całego zgromadzenia przeskakiwały na poprawioną wysokość. Przynajmniej TO śpiewanie nikogo nie zahipnotyzuje! - pomyślalam.
Na szczęście, nie opuściło mnie poczucie humoru, aczkolwiek moje poczucie estetyki zostało boleśnie poturbowane! Ponieważ potrafiłam nie tylko czytać nuty, ale także śpiewać, postanowiłam "pomóc" nieco sytuacji śpiewając czysto, w prawidłowym tempie i wystarczająco głośno, żeby ludzie wokół mnie mogli podchwycić melodię i mi wtórować. Miałam nadzieję, że zarówno organistce, jak i wiernym, pomogę w ten sposób przebrnąć przez ten występ i dotrzeć do finału przed następną epoką lodowcową.
Ta część jakoś się udała, wszyscy szybko "załapali" i śpiewaliśmy razem. Jedynym problemem była organistka, która ciągle pozostawała w tyle. Piosenka została wdzięcznie i pewnie zakończona, organistka jednak utrzymywała swoje rozwlekłe tempo i kończyła z dużym opóźnieniem. W tym czasie cała społeczność parafian starała się powstrzymać chichot i "pokaszliwała" w chusteczki, żeby stłumić otwarty śmiech. Z nieszczęsnego instrumentu wyciśnięty został końcowy akord (słoń "osiągnął, co chciał") i wszyscy z ulgą usiedli wycierając łzy śmiechu, świetnie przygotowani do poddania się duchowemu nastrojowi. Siadając, dyskretnie rozejrzałam się wokół i napotkałam złowieszczy wzrok Wielebnej Ruth, patrzącej na mnie z życzliwością zwiniętego grzechotnika. To za moje poczucie humoru! Ona najwyraźniej go nie miała.
Kazanie wygłosiła kobieta, będziemy ją tu nazywali "Hillary", która channelowała kogoś, kto miał być czymś w rodzaju Wniebowstąpionego Mistrza czy duchem kogoś zmarłego (już nie pamiętam). Hillary była bardzo słodką starszą kobietą w jedwabnej sukience i z niebieskim włosami i wyglądała jak najzwyklejsza babcia na świecie. Kiedy mówiła, po prostu promieniowała babciną otuchą. Zaczęła mówić dźwięcznym, lekko drżącym głosem opowiadając o miłości i otwarciu "centrum serca" i takie tam. Jej opisy "planów i ciał" indywidualnej duszy pobrzmiewały Heleną Bławatską i Alice Bailey. Kiedy się "rozgrzała", jej oczy zaczęły błyszczeć subtelną mocą. Głos stał się silniejszy i bardziej natarczywy, a przesłanie skierowało się na "ratowanie świata" tą miłością, która miała się zamanifestować, gdy otworzy się centrum serca i połączy za pomocą tych "planów i ciał", które miały być aktywowane za pomocą pewnych działań, które nie zostały jeszcze bliżej sprecyzowane. W czasie gdy to mówiła, zaczęła z ożywieniem chodzić tam i z powrotem. Każda część jej ciała był zaangażowana w działanie - słowa - przekaz. Mówiła całym ciałem.
I naraz stało się coś dziwnego... Kiedy tak chodziła po tym podium, żywo opowiadając o świetle i miłości, nagle się zatrzymała, zamarła na chwilę, nieznacznie zadrżała, a następnie "pstryknęła palcami dla zwrócenia na siebie uwagi". Rozejrzała się po sali przyglądając się tym wszystkim pełnym uniesienia, oczekującym twarzom. Chłodnym wzrokiem oszacowała gorączkowe wyczekiwanie widowni. Jej głowa gwałtownie odskoczyła do tyłu jej "kontroler" CAŁKOWICIE przejął kontrolę. Rety! Czas na rock and roll!
Nie wiem, co to był za facet, którego channelowała, ale mogę powiedzieć, że był naprawdę dobry! W poprzednim życiu musiał być zielonoświątkowym kaznodzieją. Miało się wrażenie, jakby się było na starym dobrym Południu w jego najlepszych czasach. Gwizdy, wrzaski i teatr - puszenie się, tupanie, łomotanie na podium. Tylko że... w międzyczasie zmienił się przekaz. Większość ludzi na sali była już zahipnotyzowana przez to przestawienie, w które zostali wciągnięci i nie zdawali sobie sprawy, co się dzieje. Jednak ja, pamiętając kościół, do którego uczęszczałam z byłym mężem, gdzie miałam do czynienia z wieloma tego typu kaznodziejami, wiedziałam już o "showmaństwie", czyli umiejętności przyciągania uwagi, i o starym syndromie "wilka w owczej skórze", potrafiłam więc dostrzec, że mamy tutaj do czynienia z tymi samymi hipnotycznymi czynnikami, które były stosowane w większości kościołów chrześcijańskich.
Przekaz, z miłości i światła oraz otwarcia serca, przeszedł na winę i napomnienia, że nie jest się wystarczająco skutecznym w obdarowywaniu miłością i światłem czy w otwieraniu centrum serca, i trzeba to poprawić, oczywiście poprzez dodatkowe zajęcia i sesje medytacji, poświęcając więcej czasu, no i przede wszystkim pieniędzy. Chodź do kościoła, płać, podejmuj lekcje, uzyskaj zbawienie. Prosta formuła. Nic strasznie nietypowego. Ta sama melodia, inne słowa.
Po kazaniu dwójka ludzi, którzy uczęszczali na zajęcia "chanelingu" Wielebnej Ruth mieli "zademonstrować" swoją "moc". Jedną z tych osób była Trudy. Przyglądałam się temu z dużym zainteresowaniem, chcąc się przekonać, jak skuteczny był ten kurs.
Trudy przyłożyła rękę do swojej głowy i próbowała się "dostroić". "Jest tu ktoś, kto właśnie otrzymał nieszczęśliwą wiadomość ..." - zaczęła. Oczywiście, w każdej grupie znajdzie się ktoś taki, tego łatwo się domyślić. Tak więc osoba, która właśnie otrzymała "nieszczęśliwy" telefon, w podekscytowaniu podniosła rękę i powiedziała: "tak, tak! Ja! Ja!" Trudy "dostroiła" się do niej i wypowiedziała serię zdań, które spotykały się albo z przytaknięciem, albo z zakłopotanym spojrzeniem.
To było naprawdę żałosne przedstawienie "zimnego odczytywania". Lata temu wydałam sporo pieniędzy "sprawdzając" różnych "widzących" i media działające w tej dziedzinie. Szybko się nauczyłam, jak z twarzy lub odpowiedzi "odczytują wskazówki", by stopniowo odrzucać to, co nie ma zastosowania, a następnie są w stanie wygłosić ostateczne, precyzyjne i "zdumiewające" oświadczenie o faktach, które dręczyły daną osobę pod koniec tej gimnastyki polegającej na delikatnym sondowaniu. Oczywiście zauważyłam, że często wiadomości były "odbierane" bez "zimnego odczytywania" znaków i to dość precyzyjnie, ale statystycznie nie było to bardziej zdumiewające, niż fakt, że dwóch przyjaciół miewa jednocześnie tę samą myśl. Nie potrzeba do tego być zaklasyfikowanym jako"medium". Moim zdaniem każdy może w mniejszym lub większym stopniu być "medium", więc bez przesady. Problem pojawia się, gdy osoba odczytywana "ujawnia" przewidywane odpowiedzi barwą głosu lub frazą. Pozwala to wizjonerowi domyślić się, co klient chce usłyszeć, a oni żerują na "myśleniu życzeniowym". Znałam dziesiątki przypadków, gdy byłam młodsza i bawiłam się w tego rodzaju rzeczy, kiedy wizjoner "przepowiadał" bazując na tym, co klient chciał usłyszeć, a że było to coś "pożądanego", osoba oczekująca informacji sympatyzowałą z wizjonerem, a zatem przypisywała mu wszelkiego rodzaju kompetencje i umiejętności, które po prostu nie istniały. A później, jeśli przepowiednia się NIE spełniała, człowiek - po uprzednim głębokim zawierzeniu kompetencjom wybranego przez siebie medium - wynajdywał wszelkiego rodzaju zadziwiające skrajności dla "usprawiedliwienia" nieudanej przepowiedni. To bardzo powszechna sytuacja. Te "pomyłki" są wskazówkami, które dostajemy w tego typu sprawach. Są drobnymi "ostrzeżeniami" w całym obrazie, ignorujemy je jednak, tuszujemy, usprawiedliwiamy, żeby móc nadal wierzyć w to, co nam się PODOBA, a nie w to, co jest PRAWDĄ - po prostu dlatego, że pasuje to do naszych z góry założonych wyobrażeń na temat tego, jak to by było, gdybyśmy sami tworzyli swoją własną rzeczywistość!
Kiedy Trudy zakończyła swoją dość żenującą demonstrację, do "przewidywania" wstał inna "uczennica", której nie znałam. Z jakiegoś powodu wybrała mnie, prawdopodobnie dlatego, że byłam nowa. Dużo wcześniej nauczyłam się, jak zachować twarz pokerzysty i jak monotonnym głosem odpowiadać na pytania "medium", zachowałam więc obojętny wyraz twarzy, udzielając niejednoznacznych odpowiedzi, takich jak "może" lub "można tak powiedzieć" itp. Jednocześnie byłam "wewnętrznie otwarta na kontakt", jeśli więc miałabym do czynienia z prawdziwym talentem, nie byłoby żadnego celowego blokowania z mojej strony. Starałam się nie utrudniać "dostrajania się", ale i nie dawałam nic po sobie poznać. Krótko mówiąc, przewidywanie poszło gorzej, niż gdyby było wynikiem zwykłego losowego zgadywania. Absolwenci Wielebnej Ruth nie zrobili na mnie wrażenia.
Po tym "nie-wydarzeniu" uformowany został "uzdrawiający krąg" - wszyscy zgromadzili się wokół Wielebnej Ruth i jej asystentki, nakładając ręce, modląc się i dając "miłość i światło" oraz energię. Wyglądało to zupełnie jak nakładanie rąk w Kościele Zielonoświątkowym. Jedyna różnica polegała na tym, że Wielebna Ruth zdawała się w pewnym sensie "pęcznieć" od tego kontaktu. Nie byłam pewna, czy mnie oczy nie mylą, ale po tej ceremonii wszyscy byli kompletnie wyczerpani, coś ich zatem drenowało. Zastanawiałam się, dlaczego ceremonia, która miała "zasilać" i "energetyzować" "towarzystwo", prowadziła w rzeczywistości do czegoś wręcz przeciwnego.
W drodze do domu słyszałam wyłącznie wychwalanie Wielebnej Ruth i jej "rewelacyjnych lekcji". A teraz, kiedy uznano, że "głębiej" zaangażowałam się w grupę, chyba założono, że ostatni seans zrobił na mnie wrażenie i wyjawiono mi kolejną rzecz. Najwyraźniej Wielebna Ruth miała "tajne kółko", do którego dopuszczała tylko tych, którzy okazali się tego "godni" lub przeszli pewne "testy" przeprowadzane na jej licznych "kursach". Członkom tej wewnętrznej grupy obiecano, że Wielebna Ruth wyjawi im wiele ważnych tajemnic. Moja gospodyni zapisała się już na kolejną serię zajęć i sesji Wybitnej w nadziei, że będzie w stanie "zaliczyć testy" i zostanie przyjęta do "wewnętrznej grupy".
Nic nie powiedziałam, wiedziałam jednak, że nie chcę wracać do tego kościoła, ponieważ czułam się tam nieswojo i ewidentnie była to strata czasu. Nie mogłam zrozumieć, jakim cudem członkowie tej grupy Reiki, wydawałoby się znacznie bardziej zaawansowanej niż inne, z jakimi miałam dotąd do czynienia, mogli tak dać się nabrać na te bzdury. Z drugiej jednak strony, może to ze MNĄ był problem, wyraźnie bowiem wszyscy zaangażowani w tę grupę Reiki byli pełni miłości, życzliwości i dobrych intencji.
Była to grupa ludzi w różnym wieku i z różną przeszłością. "Louise", kobieta, która zwrociła się do mojej matki z pierwszym zaproszeniem, była starszą panią w wieku emerytalnym (inaczej nie byłaby na kursie), ale wyglądała na SPORO młodszą, nie więcej niż 35 lat. Miała powalającą figurę i taki uroczy i kobiecy "wdzięk", że po prostu musiało się czuć podziw dla jej zdolności "sterowania" przy jednoczesnym sprawianiu wrażenia, że tego NIE robi!! Miała wzdychający głos niemal jak Marilyn Monroe, cudowne rude włosy i alabastrową skórę. To ona również podsunęła Wielebnej Ruth pomysł poprowadzenia zajęć Reiki, mieszkała bowiem wcześniej w Virgina Beach i spędziła jakiś czas z grupą A.R.E., gdzie dowiedziała się o Reiki i gdzie przyjęła inicjacje. (Uzmysłowiono nam, jakie mieliśmy szczęście mogąc przyjąć inicjacje od jednej z prawdziwych uczennic Takaty, od tamtego bowiem czasu Reiki "rozszczepiła się" i po śmierci Takaty uległa zanieczyszczeniom, ale to temat na inną historię.) Louise spędziła większość swojego życia pracując jako służąca w bogatych posiadłościach na północnym wschodzie.
Dalej, była "Trudy" i jej mąż "George", oboje również w wieku emerytalnym. Trudy była wysoką, smukłą kobietą, pod wieloma względami bardziej przypominała mężczyznę niż kobietę. Początkowo wydawała mi się bardzo zabawna i ujmująca ze swoimi "zgryźliwymi wejściami" i prześmiewczym humorem. Jednak z czasem zaczęłam dostrzegać, że w jej uwagach kryła się domieszka okrucieństwa, szczególnie kiedy zwracała się do swojego męża albo mówiła o nim. Przypisałam to dużej "zażyłości" ludzi z długim stażem małżeńskim. A poza tym, kim ja byłam, żeby zwracać jej na to uwagę i wskazywać, że niczym sobie nie zasłużył na takie przytyki? Być może taki mieli sposób okazywania sobie sympatii? George był emerytowanym przedsiębiorcą - właścicielem kilku patentów oraz byłym właścicielem kilku fabryk. Trudy była jego sekretarką, tak się poznali, potem rozwiedli się ze swoimi wcześniejszymi partnerami i pobrali się . Byli uważni za "najbogatszych" członków grupy, co zapewniło im tam pewien "status".
Było też kilka innych osób z tej "starszej" grupy, które pozostawały w tle, więc nie ma potrzeby ich wymieniać - jakieś 4 albo 5 osób, "stałych bywalców". Pamiętam jedynie, że dwie z nich to były pielęgniarki.
Było tam jeszcze kilka "młodszych" osób - w moim wieku albo trochę młodszych - a wśród nich najaktywniejsze, "Candy" i "Sandy". Na wypadek, gdyby czytelnik się jeszcze nie domyślił, "Candy" to ta sama osoba, co "Maryann" z wcześniejszych odcinków Fali. Kiedy zaczynałam pisać tamte odcinki, nie miałam pojęcia, że przyjdzie mi opowiadać o Candy w innym kontekście niż jako obiekt hipnozy. Nie zamierzałam wchodzić w szczegóły, włącznie z podaniem imienia. Nadałam jej więc pseudonim, który był po prostu imieniem wziętym z powietrza. Teraz, kiedy imię stało się częścią układu wskazówek, musiałam być bardziej kreatywna i wybrać - że tak powiem - "stosowniejsze" imiona.
Sandy była w przeszłości barmanką, którą śmierć narzeczonego "przebudziła" do spraw duchowych. Później zdecydowała się pójść do szkoły i zostać masażystką, żeby uwolnić się od środowiska baru. Przez długi czas nic więcej o niej nie wiedziałam.
I w końcu, byli też BARDZO młodzi członkowie, a wśród nich "Tim". Tim był młodym chłopakiem, który wydawał się bardzo rozwinięty w sensie duchowym. Niezwykłe było widzieć kogoś tak młodego i tak pełnego poświęcenia i chęci pomagania innym. Był wyznawcą religii neopogańskiej (Wicca), co później okazało się mieć pewne interesujące konsekwencje.
Przy okazji kontynuowanych cośrodowych spotkań na sesjach Reiki, sporo rozmawialiśmy. Ponieważ Reiki zupełnie nie wymaga medytacyjnego skupienia ani jakiejś szczególnej koncentracji typu "mumbo jumbo", swobodnie mogliśmy robić dwie rzeczy jednocześnie - Reiki i rozmawiać. Rozmowy te obejmowały pełną skalę naszych doświadczeń z rozwojem duchowym. Miałam trochę opory przed opowiadaniem o wszystkich swoich doświadczeniach, ale po jakimś czasie zaczęłam czuć się swobodniej i podzieliłam się niektórymi z nich. Zaczęliśmy tworzyć prawdziwą "więź" bliskości.
Dość szybko wprowadziłam grupę Reiki w swoje idee na temat channelingu i eksperymentu, który prowadziłam z Frankiem. Jedna z pań ze starszej grupy, powołując się na film "Egzorcysta", złowrogo oświadczyła, że wybór tabliczki jako przyrządu może doprowadzić do okropnych konsekwencji. Zripostowałam mówiąc, że prawdziwe wydarzenia, na których film był oparty, NIE wskazywały, że to tabliczka odegrała główną rolę w demonicznym opętaniu, po czym przytoczyłam fakt, że większość najlepszego materiału w historii chanelingu albo przyszła za pośrednictwem instrumentu typu tabliczka, albo od niej się rozpoczęła. Wszyscy zaczęli wypytywać mnie o eksperyment, więc powiedziałam im wszystko, co mogłam, opowiedziałam im też dokładniej o mojej pracy z hipnozą. Zacznijmy od tego, że zagadnienie hipnozy doprowadziło było mnie do ostatnich odkryć na temat UFO i uprowadzeń, które w pewnym sensie "przygotowały mnie", a następnie "doprowadziły" do grupy Reiki.
Wszyscy mieli więc niezły ubaw z tego, że żeby odkryć Reiki, musiałam być najpierw porwana przez obcych.
Spędziliśmy bardzo fajnie czas, było wesoło, dużo śmiechu i zabawy. Zanim owej nocy wyszłam do domu, wspomniałam, że każdego, kto chciałby uczestniczyć w naszym eksperymencie, zapraszam na sobotnie noce, kiedy to "zasiadamy" do kontaktu. Cztery czy pięć osób podekscytowało się tym pomysłem i chciało spróbować, uzgodniliśmy więc, że przyjdą.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie Candy i bardzo tajemniczym głosem powiedziała: "Muszę ci coś powiedzieć i naprawdę nie wiem jak to zrobić, ale lepiej uważaj na Trudy".
"Co?" - zapytałam. "Co masz na myśli?" Wąż w raju Reiki?
Candy wyjaśniła, że poprzedniej nocy, gdy wyszłam, Trudy poczyniła na mój temat dość nieprzyjemne uwagi, jakobym była "wszechwiedząca" i że każdy, kto uczestniczył w tym, o czym opowiadałam, zdecydowanie został "nabrany" i wpuszczony w maliny, skierowany wprost ku destrukcji. W każdym razie słowa o takim wydźwięku. Strasznie mnie to zraniło, ponieważ generalnie nie "wygłaszam kazań", raczej dzielę się swoimi doświadczeniami i wynikami badań innych ludzi, którzy mają daleko większe kwalifikacje niż ja do wydawania opinii.
"Ale musisz zrozumieć" - kontynuowała Candy - "Trudy jest dla nas jak matka. Ona jest po prostu opiekuńcza. Chce dobrze, ale jest ze starej szkoły. Wychowała się na Cayce'm i takich tam. Lubi szaty, rytuały i cały ten pic. Wielebna Ruth nawet mówi, że w pewnym sensie przygotowuje Trudy do przejęcia Kościoła, więc nic dziwnego, że Trudy czuje się odpowiedzialna za nas, jak byśmy byli jej własnymi dziećmi".
W końcu rozmowa sprowadziła się do tego, że Candy chciała, bym była ostrożna z tym, o czym mówię Trudy i innym, ponieważ chociaż chcą oni dobrze, to są "staromodni" i mają "wąskie poglądy". Taki manewr miał mieć na celu "uszanowanie ich uczuć". Wydało mi się to jak najbardziej właściwe, stanowiło bowiem część filozofii akceptacji, "miłości i światła". Candy jednocześnie chciała uczestniczyć w naszym eksperymencie, a że wymyśliła sobie, że jej przeznaczeniem jest zostać następną Dixon Jeane, chciała przejść sesje hipnozy, by "przyspieszyć" swój duchowy "rozwój". Widocznie Wielebna Ruth powiedziała jej, że jest "obiecująca" i może kiedyś zostać dopuszczona do głębszych lekcji, choć "jeszcze nie teraz". Candy była pewna, że jest gotowa i że to tylko owo "staromodne, ograniczone nastawienie" starszej grupy, nie będącej częścią Nowego Paradygmatu bardzo zaawansowanych dusz w młodych ciałach. Oni po prostu nie rozumieją, jak szybko ludzie są w stanie robić postępy w tych obecnych, "naglących" czasach.
Nie byłam przekonana do tych jej pomysłów - jakoby była predystynowana do tak szybkiego rozwoju - ale wstrzymałam się z opinią. Miałam przynajmniej jakieś sensowne wytłumaczenie tego zabawnego "podświadomego wrażenia", które odczułam w kościele - "staromodne" nastawienie "starszych" jako przeciwieństwo postawy "młodych". To się trzymało kupy. Mogłam w końcu trochę odetchnąć od tych niepokojących "przebłysków". Wiedziałam także, że Trudy była głęboko zaangażowana w ten kościół. Nie wiedziałem tylko, co sądzić na temat uwagi o "szatach i rytuałach", ponieważ naprawdę nie dostrzegłam tam niczego w tym stylu, ale dałam temu spokój. Po tej rozmowie stało się również jasne, że Candy chciała być moją przyjaciółką i mieć dużo bliższy ze mną kontakt, niż pozwalały na to cotygodniowe spotkania Reiki.
Candy była bardzo zabawna! Zawsze się śmiała, żartowała i w przecudowny sposób naśladowała drobne słabostki innych ludzi. Potrafiła opowiadać tak, że człowiek trzymał się za boki i płakał ze śmiechu przy jej portretowaniu drobnych ludzkich egoistycznych słabostek. Zawsze poprzedzała to wstępem w stylu "wiesz, KOCHAM tego-a-tego, ale ....". Wszystko to było "dla zabawy" i nie chciała nikomu sprawić przykrości!
Zastanawiałam się jednak, czy - skoro tak mówiła o innych - nie mówiła podobnych rzeczy o mnie? Oczywiście, że nie! Candy była moją przyjaciółką. Łączył nas szczególny związek, który uwidaczniał się w wielu codziennych, synchronicznych wydarzeniach, których doświadczałyśmy, kiedy byłyśmy ze sobą w kontakcie. Rozmawiałam z kimś o czymś albo myślałam o czymś i Candy dzwoniła i mówiła dokładnie o tym samym. Kiedy rozmawiałyśmy przez telefon, na linii były dziwne kliki i szumy, a od kiedy zaczęłyśmy przy pomocy hipnozy badać parametry jej "uprowadzeń przez obcych", żartowałyśmy, że rząd "podsłuchuje" na linii. Śmiałam się na myśl, że ktoś mógłby śledzić moją linię, żeby sprawdzić, co wiemy o "obcych", bo z pewnością wiedziałyśmy bardzo mało. Ale Candy była przekonana, że ma w sobie "coś", czego szukali, że celem inwigilacji była ona sama. Była nawet przekonana, że człowiek, z którym miała kontakt w czasie domniemanego "uprowadzenia" - mniej więcej wtedy, kiedy ja trafiłam do grupy Reiki, był agentem rządowym, wysłanym do "pilnowania" jej. Z drugiej strony, czuła, że był on jej "bratnią duszą" i że został użyty jako "przynęta", żeby wciągnąć ją w jakiś spisek rządowy, a jej zadaniem jest go w jakiś sposób "uratować".
Przy okazji następnego wieczornego spotkania Reiki zauważyłam wyraźne napięcie malujące się na twarzy Trudy, kiedy weszłam do pokoju i przywitałam się. Była zdystansowana i chłodna. Ponieważ Candy "poinstruowała mnie", żebym była cierpliwsza i bardziej wyrozumiała, starałam się być wyjątkowo miła dla Trudy i przytakiwać jej opiniom i pomysłom, a swoje zdanie zachować dla siebie.
Tymczasem Trudy i George wydawali się mieć jakieś problemy. George przestał przychodzić na sesje Reiki, a Trudy przez całą sesję mówiła nam, jak strasznie George ją torturuje i jak pogrywa, żeby przejąć kontrolę nad finansami oraz jak jest już zmęczona życiem w tym piekle. Musiała oderwać się od tego, wyszła więc odwiedzić przyjaciela.
Wkrótce potem, pewnej nocy zadzwoniła do mnie Louise i chciała, abym towarzyszyła jej i Candy podczas wizyty u George'a, który zadzwonił do niej z prośbą o rozmowę, gdyż "został porzucony" przez żonę. Po drodze dała nam do zrozumienia, że George okazał jej przez telefon "zbyt wiele" zainteresowania, nie chciała więc denerwować Trudy "prywatną" wizytą u jej męża za jej plecami i to dlatego szłyśmy tam razem.
Na tych małych "pogaduchach" George załamał się i zaczął płakać. Opowiedział nam straszną historię o tym, jak przez kilka ostatnich lat był wykorzystywany przez Trudy... jak zmieniła się ze słodkiej, oddanej żony w obelżywą megierę, która nawet fizycznie mu groziła, a od kiedy zaczął się starzeć i chorować, zaczął obawiać się o swoje życie. Bał się, że żona go zabije, żeby dobrać się do jego pieniędzy.
Słuchałyśmy w przerażeniu relacji z wydarzeń i dowodów na to, że nie wszystko było w tej rodzinie w porządku. Przy każdym opowiadanym incydencie któraś z nas sugerowała, że może było to tylko zwykłe nieporozumienie, ale on upierał się, że jego życie jest w niebezpieczeństwie i że NIE BYŁO to jedynie nieporozumienie.
Z każdą jego skargą jedna z nas podsuwała jakieś rozwiązanie, ale wszystkie pomysły upadały wobec faktu, że George wbił sobie do głowy, że żona ma jakiegoś rodzaju "władzę", a on jest wobec niej bezradny. Podejrzewał nawet, że mogłaby spróbować go otruć! W sumie wydawał się tak jej bać, że mógłby po prostu usiąść i dać się zabić jakimiś substancjami chemicznymi albo przez okaleczenie! Byłam zniesmaczona taką postawą. Nie mogłam zrozumieć, jak można tak siedzieć i mówić o zagrożeniu własnego życia, i nie być w stanie, albo nie chcieć, cokolwiek z tym zrobić, a tylko jęczeć. Ppowiedziałam mu więc po prostu, że jeśli naprawdę jest przekonany, że znajduje się w fizycznym niebezpieczeństwie, powinien spotkać się z adwokatem i zmienić zamki, skoro Trudy odeszła! Z pewnością było to sensowne rozwiązanie, jeśli tylko to, co mówił, było prawdą. A on każdym swoim oddechem upewniał nas, że tak było!
George się wypłakał i w końcu nabrał na tyle odwagi, że obiecał następnego ranka spotkać się z adwokatem. Wszystkie go uściskałyśmy i poszłyśmy do domu. Kryzys był zażegnany.
Kiedy na następnym spotkaniu grupy Reiki weszłam do pokoju i Trudy mnie zauważyła, przerwała to, co robiła, i skierowała się w moją stronę. Stanęła na przeciwko mnie i oskarżyła mnie, że jestem podłym wężem - jak śmiałam powiedzieć jej mężowi, żeby się z nią rozwiódł i żeby nie wpuszczał jej do własnego domu. Powiedziała jeszcze, że nie zniesie przebywania w jednym pokoju z tak straszną osobą jak ja, i wyszła!
Wszyscy wokół mieli przez chwilę głupie miny. Spojrzałam na Louise i Candy, były obecne przy tym, jak powiedziałam George'owi to co powiedziałam, a on zapewne powtórzył to Trudy, aczkolwiek zupełnie wyrywając z kontekstu. Żadna z ich nie powiedziała ani słowa w mojej obronie! Później, prywatnie, współczuły mi i mówiły żebym się nie przejmowała, że Trudy ma prostu ciężki czas, ale czułam się nieco zagubiona wobec faktu, że one stały tam i NIE powiedziały nic, żeby od razu sprostować, ujawniając słowa George'a, ktore sprowokowały taką uwagę! Jeżeli Trudy jest niewinna - jak sugerowały - to czy nie powinna zostać ostrzeżona, że jej mąż rozpowiada o niej takie kłamstwa? Miałam więc mętlik w głowie, a Louise i Candy podeszły do sprawy zupełnie beztrosko.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie Louise i powiedziała, że mają "spotkanie" w miejscowej restauracji, chcą wspólnie z Trudy "wyprostować tę sprawę". Czy zechciałabym przyjść? Oczywiście, chciałam. Nie cierpię niezgody i nieporozumień i NIGDY celowo nie zraniłabym Trudy. Odpowiedziałam po prostu na skargi George'a, że obawia się o swoje życie. Jeżeli to, co mówił, było prawdą, z pewnością powinien posłuchać mojej rady. Ale najwyraźniej toczyła się między nimi jakaś gra i wciągali do niej kogo się tylko da.
Do restauracji przyszłam razem z Louise i Candy. Przy dużym okrągłym stole siedziała już Trudy z kilkoma innymi osobami (które wyraźnie "trzymały z nią"). Louise poinformowała nas, że zaprosiła również pewną kobietę, której nikt z obecnych poza nią nie znał, a która cieszyła się sławą BARDZO dobrego psychologa. Louise po prostu "pomyślała, że to doskonała okazja", żebyśmy ją poznały, O ILE przyjdzie, co wątpliwe, gdyż jest osobą bardzo samotniczą. Louise poznała ją jako rodzinnego doradcę zdrowia i zachwyciła się zdolnościami "widzenia" tej nieznanej pani.
Trudy była małomówna i wyraźnie niezadowolona, że musiała przyjść. Ja też nie czułam się tam najlepiej po tym, jak moja niewinna, szczera uwaga z impetem obróciła się przeciwko mnie, ale zależało mi na tym, by w grupie wszystko wróciło do normy i na przekonaniu Trudy, że jeżeli ktoś tu prowadził jakąś grę, to nie ja. Byłam trochę zła, że Louise i Candy nie próbowały same porozmawiać z Trudy, dokładnie przedstawiając jej okoliczności, w jakich padła moja uwaga, będąca przyczyną całego tego harmideru. Gdyby to zrobiły, moja złość by zwyczajnie wyparowała.
I wtedy pojawił się oczekiwany-nieoczekiwany gość - Jeanie. Tym razem jest to prawdziwe jej imię, ale ponieważ Jeanie nie żyje, nie ma już znaczenia, czy używam jej prawdziwego imienia, czy też nie. Była jak rzadki tropikalny ptak, który przez chwilę nerwowo trzepotał skrzydłami, by wreszcie zdrcydować się przysiąść tuż obok mnie, na sąsiednim krześle. Ale kiedy tylko zaczęła siadać, krzesło (na kółkach) dosłownie wystrzeliło w tył przez pokój! Musiałam ją złapać, żeby nie upadła z hukiem na podłogę! Dla starszej i dość kruchej osoby taki upadek mógłby się źle skończyć. Jeanie była zaskoczona i przez chwilę zdezorientowana. Candy poderwała się i podprowadziła z powrotem krzesło. Posadziłyśmy Jeanie wygodnie, obawiając się nieco, że zawstydzona tą sytuacją zacznie zwyczajem "starszych pań" lamentować i narzekać na krzesła i takie tam.
Ale Jeanie nawet się nie zająknęła! Spojrzała na mnie i powiedziała "Och! Widzę wokół ciebie różne dobre duchy! Zrobisz coś DUŻEGO! Tak. Jakieś wielkie rzeczy! O rety, musimy porozmawiać, ty i ja! Ale później. Teraz coś zamówmy, bo umieram z głodu".
Tak, to niewątpliwie zmieniło trochę atmosferę i załagodziło sytuację. Gdybyśmy nie były tam dla Trudy, tkwiącej po drugiej stronie stołu, przeszywającej mnie wzrokiem i od czasu do czasu ocierającej spływającą łzę, byłoby całkiem sympatycznie.
W końcu przeszłyśmy do tematu. Trudy była tak zacietrzewiona, że obojętnie co powiedziałam, byłam dla niej kimś złym. Do tego wszystko się sprowadzało. Wyjaśniłam całe zajście od początku do końca, spoglądając na Louise i Candy w oczekiwaniu potwierdzenia najistotniejszych punktów, których były przecież świadkiem, a one co najwyżej mówiły: "tak, chyba tak było" albo "Też mi się tak wydaje, ale nie pamiętam dokładnie". Cała sympatia była po stronie "biednej Trudy"! Doprowadzało mnie to do szału! Nigdy wcześniej nie znalazłam się wśród ludzi do tego stopnia mówiących połsłówkami, którzy twierdząc, że są przyjaciółmi, nie byli w stanie przedstawić własnej opinii, albo chociaż zreferować rzeczywistego przebiegu wydarzeń!
Za to siedząca obok mnie Jannie wtrąciła z ożywieniem: "Lepiej zawierzcie temu, co ta dziewczyna mówi, ponieważ WIDZĘ w niej światło! Jest wokół niej dużo dobrych duchów i jeśli ona mówi, że tak było, to właśnie tak było!" Wszyscy spojrzeli na nią zdumieni i zamilkli. Bez wątpienia był to jeden z najdziwniejszych obiadów, na jakich kiedykolwiek byłam!
Trudy z oporami bo z oporami, ale w końcu się udobruchała i zgodziła się, że "co było to było, puśćmy to w niepamięć", po czym wszystkie udałyśmy się na parking, by rozjechać się do domów. Jeanie poprosiła, żebym pod rękę odprowadziła ją do jej samochodu, i po drodze dała mi swój numer telefonu mowiąc, że mam do niej zadzwonić jak tylko dotrę do domu.
Tak zrobiłam. To, co mi powiedziała, było chyba najbardziej zdumiewającą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszałam! Powiedziała: "Widziałaś, że to Trudy wystrzeliła moje krzesło? Nie chciała mnie tam, mówię ci! Była wściekła, że przyszłam. I niewiele brakowało, a faktycznie bym nie przyszła. Wyczuwałam jej nienawiść, kiedy się szykowałam do wyjścia! Ale duch powiedział mi, że z jakiegoś powodu powinnam iść i MUSIAŁAM tam pójść. A powód był taki, że potrzebowałeś sojusznika. Ciebie Trudy też nienawidzi! Ona zadarła z różnymi ciemnymi siłami. Ta grupa w kościele - na twoim miejscu trzymałbym się od nich z daleka! Ta Wielebna Ruth - ona tkwi w czymś złym, wspomnisz moje słowa!" i tak dalej. Kiedy spytałam, o co chodziło z tym całym nieporozumieniem, powiedziała tylko: "Masz światło w sobie. Dlatego ci ludzie cię nienawidzą. Kiedy światło wnika w środek ciemności, ujawnia wiele spraw. Oni nie znoszą światła. Zrobią wszystko, by trzymać cię z dala od siebie. Musisz być ostrożna. Niejedno może cię tam naprawdę zranić. Wiem to! Przez całe życie próbowali mnie zabić. Teraz próbują zabić ciebie! I uważaj na Louise! Czy zauważyłaś, że nie powiedziała ani SŁOWA w twojej obronie? A to dlatego, że jest jedną z nich! Candy też. Musisz się mieć na baczności".
W tym momencie byłam już PEWNA, że Jeanie jest jak "Ciotka Klara" ze starego telewizyjnego serialu "Czarownica" (Bewitched). To co mówiła po prostu NIE MIAŁO sensu. To była zwariowana rozmowa. Ale Jeanie była tak słodka i szczera i tak bardzo się niepokoiła, że zapewniłam ją, że zachowam najwyższą ostrożność. Obiecałem, że będę mieć się na baczności. Opowiedziałam Candy o tym, co usłyszałam, i doszłyśmy do wniosku, że biedna kochana Jeanie może i była kiedyś dobrym medium (o czym zapewniała nas Louise), ale teraz miała już zdecydowanie swoje lata!
W owym czasie dzwoniłyśmy z Cady do siebie codziennie. Czasem zamiast dzwonić, wpadała do mnie, a ja przerywałam swoje zajęcia i siadałam do pogawędki. Naprawdę cieszyłam się jej towarzystwem i chyba ona cieszyła się moim. Obie miałyśmy niemal żarłoczną ciekawość badań związanych z "uprowadzeniami przez obcych", spędzałyśmy więc mnóstwo czasu na rozmowach o tym i porównywnywaniu tego z różnymi nauczaniami, które Wielebna Ruth inicjowała w kościele, jak również ze wszystkim innym, co słyszałyśmy z innych źrodeł. Kiedy od czasu do czasu mogłam na chwilę wyjść z domu, chodziłyśmy do sklepów metafizycznych, żeby popatrzeć co tam mają, czasami kupując jakiś kamień, amulet czy "wzmacniacz energii".
Minęło kilka tygodni, podczas których kontynuowaliśmy nasze nocne spotkania Reiki, i niby sytuacja się poprawiła, ale nadal dawało się wyczuć jakiś podskórny niepokój. Robiłam co w mojej mocy, żeby roztaczać jak najwięcej miłości światła i samej trzymać się w "bańce" miłości i światła, żeby wszystkie moje słowa i czyny wypływały z głębokiej miłości i zrozumienia z dna mojego serca. Strasznie mnie przygnębiało to, że tak zraniłam Trudy, i robiłam wszystko, żeby jej to wynagrodzić. Ona zaczęła się jednak w jakiś sposób zmieniać. Nawet wyglądała inaczej, stawała się jakby cięższa. Równocześnie jej mąż zdawał się coraz bardziej marnieć. Jęczał i narzekał, a Trudy wywracała oczami w irytacji.
W międzyczasie kilka osób, w tym Candy, zaczęło przychodzić w sobotnie wieczory na eksperymentalne sesje channelingu i nawet jeśli były to tylko pogawędki z "martwymi kolesiami", mielimy sporą frajdę. Wszyscy uczestnicy chcieli eksperymentować z uwalnianiem duchów, było więc dużo eksperymentowania i badań wychodzących poza obszary regularnej grupy Reiki. Dwa wydarzenia zasługują na uwagę i wspomnienie o nich tutaj.
Pierwsze z nich to nocny telefon od Tima, młodego chłopaka, który był członkiem miejscowej grupy Wicca. Tim był kompletnie spanikowany. Próbował jednego z rytuałów, którego się nauczył na sabacie. Nie wiem, czy dokładnie powtarzał poznaną procedurę, czy też improwizował, ale istotą rzeczy było odkręcenie gorącej wody w jego malutkiej łazience, by zrobić z niej coś w rodzaju "sauny", a następnie przeprowadzenie rytuału "przywoływania" przy jednoczesnym wpatrywaniu się w lustro. (Chyba musiał w tym celu ciągle wycierać parę z lustra!) W efekcie w lustrze ukazała mu się okropna, demoniczna twarz i powiedziała mu, że jest jego "towarzyszem" i teraz będzie się nim zabawiała dręcząc go lub "żywiąc się" nim, czy coś w tym rodzaju. Timowi skoczyło ciśnienie, serce zaczęło mu łomotać jak zwariowane i myślał, że umrze.
Właściwie to dzwonił ze szpitala, gdzie dali mu jakiś środek uspokajający i powiedzieli, że nic mu zasadniczo nie jest oprócz swego rodzaju reakcji stresowej. Tima przerażała perspektywa pójścia do domu, ponieważ wciąż tam był ów demon, i chciał się dowiedzieć, co powinien zrobić.
Byłam trochę wstrząśnięta, że coś takiego mogło przydarzyć się komuś, kto jest wtajemniczony w Reiki, zwłaszcza że on i Candy przyjęli drugi stopień inicjacji. Próbowałam go uspokoić i powiedziałam, żeby przyszedł, to go szybko "naprawię".
Zadzwoniłam do Candy i wyjaśniłam jej sytuację, a ona się mocno podekscytowała myślą, że zobaczy "prawdziwe" egzorcyzmy. Zgodziła się przyjść natychmiast.
Minęło sporo czasu, zanim Tim dodarł, ale kiedy w końcu się zjawił, był w STRASZNYM stanie. Powiedział nam, że po drodze przydarzył mu się wypadek- inny samochód uderzył w bok jego samochodu, który zaczął się obracać, aż wpadł do rowu. Tim był pewny, że była to sprawka demona, i jego przerażenie sięgało zenitu!
Ulokowałyśmy go stole do masażu i zaczęłyśmy przekazywać mu Reiki, żeby go uspokoić. W tym czasie z jego ciałem działy się dziwne rzeczy. Mięśnie mu się napinały i drżały w taki sposób, że na pewno nie było to normalne, a on opowiedział, że CZUJE, jakby coś "pełzało" mu w środku.
Trochę się przeraziłyśmy, jednak mając do czynienia z podobnymi rzeczami podczas licznych sesji hipnozy nauczyłam się zachowywać spokój i kontrolować sytuację. Poprosiłam Tima, żeby opowiedział dokładnie wszystko, co robił, a on, opowiadając, zaczął normalnie oddychać i uspokoił się.
Wkrótce byłam w stanie wprowadzić go w stan hipnozy i zwrócić się bezpośrednio do bytu. To był nowy poziom Uwalniania Ducha - dość dziwny, delikatnie mówiąc. Jako że byt, do którego się zwróciłam, wyraźnie nie był "martwym kolesiem" ani "elementarnym duchem", ale czymś znacznie potężniejszym, przebieglejszym i paskudnym, biedny Tim na przemian puchł i wydalał z siebie najokropieńsze gazy. Tym razem zdecydowanie nie chodziło o odnalezienie biednej, zabłąkanej duszyczki, której trzeba było doradzić, żeby "odeszła do światła" i tym samym opuściła ofiarę. Ten stwór nie miał najmniejszego zamiaru dokądkolwiek sobie pojść! "Został zaproszony", polubił swój nowy "dom" i nie był zainteresowany eksmisją!
Miałam inne zdanie na ten temat i zamierzałam go szybko przegonić, była to więc w zasadzie kwestia tego, kto się w tym sporze okaże silniejszy.
Zwyczajowo przywołałam "przewodników" i "pracowników światła" z planów astralnych, by pomogli w uwolnieniu ofiary, przeprowadziłam standardowe procedury i tak dalej. Bez rezultatu. Odprawiłam praktykę "w imię Jezusa", która może działać w zależności od religijnej przynależności ofiary. Nie działało. Byt szarpał i podrzucał na stole biednego Tima, ciągłe cierpiącego z powodu wzdęć i wydalającego takie ilości gazów, że przekraczało to wszelkie normy, nawet patologiczne. Kiedy poinstruowałam Tima, żeby przyłączył się do mnie i do Candy w wysiłku generowania światła i ciepła, by osaczyć byt, demon zaczął skarżyć się, że mu "gorąco" i "pali się" i żebyśmy przestali i zostawili go w spokoju. Zaczął jęczeć i lamentować, że powinniśmy obdarzać sympatią i współczuciem takie byty jak on, ponieważ taka JEST filozofia, którą ślubowaliśmy w New Age'owym dążeniu do "miłości i światła". Była to w istocie karykatura ostatnich machinacji Trudy i George'a i nie dałam się temu zwieść.
W końcu po prostu powiedziałam demonowi, że nie zostawię go w spokoju, nie przestanę go nękać gorącem i światłem, że jeżeli będzie trzeba, to będę go męczyć całą noc i następny dzień, a nawet dłużej. To wydawało się skutkować, zażądałam więc, żeby byt niezwłocznie odszedł, i w końcu brzuch Tima "wybuchł", hałaśliwe wydalając najokropniejszy siarkowy smród, byt odszedł i Tim był wolny.
Wyprowadziłam go z hipnozy i przedyskutowaliśmy sprawę. Byt powiedział między innymi, że został przyciągnięty do Tima na jednym ze spotkań-sabatów, gdzie zwykle zbiera się ich cała chmara, wybierają sobie ofiary i kręcą się tam, czekając na okazję, żeby "się podłączyć" na stałe. "Wpływają" na wybraną osobę, żeby ta zrobiła pewne rzeczy, które ułatwiają im wejście, i chociaż taki ktoś jest przekonany, że to jego własne pomysły, wcale tak nie jest. Widocznie możliwy jest taki "kontakt umysłowy", który wystarcza do "zasiania myśli" i "idei" prowadzących dalej do pełnego "opętania".
Tim z pewnością wyleczył się ze swoich zainteresowań Wiccą. Po takim przerażającym doświadczeniu nie zamierzał ryzykować powrotu do tego środowiska i załapania kolejnego tego typu "czyhacza"!
Umówiliśmy się zachować sprawę w między nami, Tim bowiem wyrażnie wstydził się tego, staraliśmy się też "ochronić" u Trudy jej "mniej zaawansowane" przekonania. Candy przyznała, że w życiu by nie przypuszczała, iż filozofia "miłości i światła" nie jest ostateczną na wszystko odpowiedzią.
Mnie natomiast zaniepokoiło, że Reiki NIE jest tak "wszechmocne" i nie chroni tak, jak mnie uczono. Czułam, że powinniśmy w jakiś sposób powiedzieć o tym innym. Candy zgodziła się, ale nalegała, żebym pozwoliła JEJ to zrobić po swojemu i w odpowiednim dla niej czasie. Zgodziłam się.
Drugie niepokojące wydarzenie zostało bezpośrednio sprowokowane przygodą z Timem. Candy chciała, żebym na niej przeprowdziła proces Uwalniania Ducha, "po prostu żeby to zobaczyć". Od jakiegoś czasu miała solidną huśtawkę emocjonalną i pomyślała, że może to być efektem podczepienia się jakiegoś ducha. Zgodziłam się i zaplanowaliśmy to na następny dzień.
Z jakiegoś powodu Candy chciała "wciągnąć w to Louise". Zgodziłam się z oporami. W końcu Candy była tu pacjentem, a komfort pacjenta był bardzo pożądany. Tak więc Louise została poinformowana i po wyrażeniu zainteresowania zaprosiła nas do siebie, żeby zrobić sesję w jej domu. Nie miałam nic przeciwko temu.
Podczas sesji podczepiony byt przedstawił się jako "Thomas". Jego "historia" obejmowała praktykowanie voodoo na Haiti, gdzie w 1945 roku został zabity przez rywalizującego z nim innego praktykanta Voodoo. PRAWDZIWYM szokiem było jego stwierdzenie, że "został wprowadzony" czy też "dostał polecenie" od "maga", żeby podłączyć się do Candy jako "przewód kontrolny".
"Mag?" Kto, gdzie, kiedy? i tak dalej.
Nie powiedział wyraźnie, "kto" to był, ale było jasne, że w oczywisty sposób obawiał się kary, gdyby zdradził "mistrza". Wyznał natoniast, że nastąpiło to w ostatnich kilku tygodniach i że Candy ZNA tę osobę.
Był też byt, który podczepił się do Candy wykorzystując związek małżeński jej męża, ale ten nie sprawiał kłopotu i dość ochoczo dał się odesłać "do światła".
Było dwóch samobójców, którzy przyczepili się do pierwszej "dostępnej częstotliwości" gospodarza, czyli do Candy, ze strachu przed konsekwencjami złamania religijnego tabu, jakim było targnięcie się na własne życie. Nic w tym niezwykłego. Jednym z najczęstszych powodów, dla których duchy się podczepiają, jest fakt, że ludzie nie wiedzą, co NAPRAWDĘ dzieje się po śmierci. Silna wiara religijna może być tak samo szkodliwa, jak zupełny brak wiary w życie pozagrobowe. Była też ofiara wypadku samochodowego i ofiara strzelaniny. Nigdy nie dowiedziałam się, czy ów byt był zamieszany w zbrodnię, czy to był tylko wypadek, ponieważ po tym, jak przyjrzał się procesowi zastosowanemu do innych bytów, wyniósł się prawie natychmiast, by "pójść do światła". (W tym równieź nie było nic niezwykłego. Jeżeli jest wiele podczepionych bytów, jakoś wzajemnie na siebie wpływają poprzez zachowania we "wspólnym domu").
Obie z Candy zaczynałyśmy myśleć, że coś tu śmierdzi. Candy była nieco zdenerwowana myślą, że nawet do NIEJ zostały przez "kogoś", kto próbował ją kontrolować, podczepione jakieś byty. Była też wściekła i postanowiła odkryć, KTO to był.
Louise, jak zwykle, nie wyraziła swojej opinii. Z szeroko otwartymi, niewinnymi oczami ciągle tylko powtarzała: "czyż to nie jest niezwykłe?"
Temu, co działo się później, towarzyszyło kilka tygodni dziwacznych zbiegów okoliczności, zbyt wielu, by o nich wszystkich opowiedzieć. Żałuję, że nie prowadziłam dziennika wydarzeń, pamiętanie bowiem tego wszystkiego we właściwej kolejności nie jest z pewnością łatwe.
Przez pewien czas - prawie dokładnie dwa lata - próbowałam dostać gdzieś drugi egzemplarz książki Worlds in Collision Velikovsky'ego, bez sukcesu. Byłam w każdej księgarni, dzwoniłam do dystrybutorów, skontaktowałam się nawet z wydawcą, który powiedział, że nakład jest wyczerpany i nie planują wznowienia. Chodziłam więc po księgarniach z używanymi książkami i wypełniłam karteluszki, żeby jej dla mnie szukali i zadzwonili do mnie, kiedy będzie dostępna.
Kolejne wydarzenie, które zbiegło się z tym wszystkim w czasie, to zabawna historia związana ze śledztwem w sprawie morderstwa z 1993 roku. Tak się złożyło, że byłam w to śledztwo uwikłana, co doprowadziło do pogorszenia się mojego zdrowia do tego stopnia, że na tydzień przykuło mnie do łóżka. W tym to czasie byłam zmuszona otworzyć w pewnym stopniu oczy na możliwość istnienia jakichś relacji obcych z ludźmi na tej Dużej Niebieskiej Kuli. Ta historia jest dość dobrze opisana w Amazing Grace, więc nie będę jej tutaj powtarzać. Wystarczy, jeśli wspomnę, że to śledztwo w sprawie morderstwa było swego rodzaju "podjazd" do późniejszego mojego przebudzenia się w kwestii udziału UFO/obcych w moim własnym życiu. Nie byłam "angażowana" w to dochodzenie od wielu miesięcy, zaskoczył mnie więc telefon - było to wkrótce po tych wydarzeniach z duchami, które opisałam powyżej - od znajomego prywatnego detektywa, który pełnił rolę łącznika między mną a urzędnikami wymiaru sprawiedliwości w późniejszej fazie dochodzenia. Znajomy miał jakieś pytanie na temat nie związany z tą sprawą, ale później zapytał o moją rozmowę z pewnym detektywem z wydziału zabójstw z miejscowej prokuratury. No dobra, taka rozmowa nigdy się nie odbyła, zapytałam więc, o czy on mówi. Powiedział: "Dzwoniłem do ciebie w październiku, kiedy on był u mnie w biurze, i jedno z twoich dzieci powiedziało, że jesteś w szpitalu, zostawiłem więc jego numer i wiadomość, że powinnaś do niego zadzwonić. Byłem pewien, że do tej pory zdążyłaś już z nim porozmawiać".
Nigdy nie dostałam tej wiadomości, dzieci pewnie zapomniały. Wzięłam więc nazwisko i numer telefonu i nagrałam się na automatycznej sekretarce detektywa. Byłam ciekawa, o czym on chciał ze mną rozmawiać. Nazywał się "Thomas Marion" (nie jest to jego prawdziwe imię i nazwisko, ale "wymyśliłam je" tak, żeby oddać pewne istotne związki, które odkryłam później i które były częścią "systemu wskazówek"). Wiedziałam, że imię "Marion" było popularne w przeszłości, ale nie ostatnio, więc odebrałam to jako coś dziwnego. "Thomas" to imię mojego brata, a jego najlepszy przyjaciel z czasów naszego dzieciństwa nazywał się "Marion Thomas". Wszystkie te myśli przebiegły mi wtedy przez głowę.
Szykowałam się do odwiezienia matki do domu, jako że większość poranka spędziła u mnie. Kiedy wychodziłyśmy, telefon zadzwonił ponownie. Odebrałam i była to "Marion Thompson", właścicielka miejscowej księgarni z używanymi książkami, chciała mnie zawiadomić, że ma książkę Velikovsky'ego World's in Collision i że mogę ją kupić za siedem dolarów. Byłam tak podekscytowana, że kazałam jej położyć na książce etykietkę "sprzedana", a ja za chwilę tam będę. Jak tylko odłożyłam słuchawkę, powiedziałam do siebie: "Marion Thompson? Thomas Marion? co się tu DZIEJE?!"
Idąc w stronę drzwi, odsunęłam tę myśl na bok. Matka już na mnie czekała.
Telefon zadzwonił ponownie. Już miałam NIE odbierać, ale zdecydowałam, że lepiej jednak podnieść słuchawkę. Był to mój kuzyn - ten, którego po raz pierwszy spotkałam na pierwszym zebraniu MUFONu, na które uczęszczałam od kiedy zobaczyłam UFO nad basenem (zobacz Amazing Grace). On także dzwonił, aby mnie poinformować, że znalazł w pudle w swoim garażu książkę Velikovsky'ego World's in Collision. Wiedział, że jej szukałam i jeśli chcę, to jest moja!
Tego już ZA DUŻO! Dwie "Marion", dwie książki, dwa lata poszukiwań książki, a wszystko w ciągu 30 minut! To znaczy, jakie są na miłość Boską szanse, że dwie osoby o imieniu "Marion" dzwonią do mnie w odstępie kilku minut? Jakie były szanse, że dwóch ludzi w odstępstwie kilku minut zaoferuje mi konkretną książkę po dwóch latach bezowocnych poszukiwań? Ale do takich spraw zdążyłam się już wtedy przyzwyczaić. Po prostu znaczyło to, że robiło się NAPRAWDĘ niesamowicie. Nie wiedziałam tylko, jak bardzo niesamowicie!
Była środa - noc Reiki.
Kiedy przybyłam na sesje Reiki, zauważyłam, że kilka osób siedziało w patio. Kiedy podeszłam bliżej, ze zdziwieniem zobaczyłam, że jedną z nich była Wielebna Ruth. Była tam też duża rudowłosa kobieta oraz mężczyzna cały ubrany na biało - białe spodenki, biała koszula, białe skarpety i nawet białe buty - z ciężką złotą biżuterią zawieszoną na szyi, znikającą pod częściowo rozpiętą koszulą, i ciężkimi złotymi łańcuchami na przegubach. Pozdrowiłam ich serdecznie, kiedy weszłam do domu, ale ich odpowiedzi wydawały się być nie całkiem przyjazne. Ja jednak oo prostu wysłałam mentalnie w ich kierunku miłość i zamknęłam drzwi.
Kobieta czekająca na leczenie na jednym ze stołów, przy którym znalazłam sobie miejsce, była pielęgniarką w hospicjum i miała wiele fizycznych problemów, prawdopodobnie związanych ze stresem w pracy. Przydzielono mi główne miejsce i kiedy umieściłam nad nią ręce, to było jakby dwa potężne magnesy nagle się połączyły - BAM! - z siłą i w sposób, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłam. I energia zaczęła płynąć.
Jedyny sposób, w jaki udaje mi się opisać moje osobiste doznania przy kierowaniu energii Reiki jest, to porównanie tego do karmienia oseska. Kiedy uzyska się już stały kontakt, czujesz, jakby mleko zaczęło "spływać", tylko tym razem z rąk, a nie z piersi. Ale to jest wyraziste odczucie. Mogę czuć i stale monitorować ten przepływ, dokładnie tak, jak mogłam czuć i monitorować strumień mleka, kiedy przez lata karmiłam swoje dzieci.
Ta kobieta, pielęgniarka hospicjum, pobierała energię tak mocno, że było to naprawdę bolesne! Zaczęły boleć mnie nadgarstki, bolały tak, jakby musiały sobie przebić do czegoś dostęp. Wiedziałam, że to mogło to mieć związek z moją wcześniejszą operacją nadgarstków i że ewidentnie dochodziło do jakiegoś "zwarcia", ale jak dotąd jakoś byłam w stanie sobie z tą niedogodnością radzić. Tym razem z trudem wytrzymywałam ból. Rozłączyłam się na kilka minut, potrząsnęłam dłońmi, dałam im odpocząć i wróciłam do zabiegu. Znowu to samo. Ta biedna kobieta pewnie wyczerpała wszystkie zapasy energii i cieszyłam się, że jestem w stanie jej w ten sposób pomóc, nawet jeśli było to nieco nieprzyjemne. Wkrótce jednak przepływ zaczął słabnąć, ból zelżał, osłabło to "magnetyczne" uczucie i wiedziałam, że ta sesja się dla niej skończyła.
Miałam zamiar zrobić sobie przerwę i trochę odpocząć i pozwolić komuś innemu zająć moje miejsce, ale właśnie wtedy przyszedł ten mężczyzna w białym stroju i powiedział "nie idź jeszcze!" Louise przedstawiła go jako "przyjaciela Wielebnej Ruth", który chciał wypróbować Reiki z powodu problemów z zapaleniem żył. Wskoczył na stół tak dziarsko, że trudno mi było uwierzyć, że ma jakiekolwiek problemy! Zajęłam ponownie miejsce przy głowie, tak jak zostałam poproszona.
Nie było nic niezwykłego w sposobie, w jaki ten człowiek pobierał energię. Tak naprawdę wydawało się, że wcale jej nie pobiera. Fakt, WYCZUŁAM w jego oddechu zapach whisky, a z doświadczenia wiem, że Reiki i alkoholu nie idą w parze. Widziałam, jak ludzie gwałtownie chorowali, jeżeli zbyt wcześnie po zabiegu Reiki sięgnęli po alkohol. Chciałam mu powiedzieć, kiedy zszedł ze stołu, że było by lepiej, gdyby wstrzymał się z piciem przez kilka godzin, ale nie miałam na to żadnej szansy.
Jak tylko zabrałyśmy nasze ręce (było nas pięcioro przy każdym stole), ten człowiek usiadł i zeskoczył na nogi chwiejąc się, po czym natychmiast zwrócił się do mnie. "To dla ciebie" - powiedział, wyciągnął rękę i palcem narysował mi na czole jakąś figurę.
To właśnie zrobił, kiedy opisać to w kilku zaledwie słowach, ale dziwny był sposób, w jaki się to stało. Jak gdyby wszyscy w pokoju zamarli na niemal niedostrzegalną chwilę. I każdy pozostał zamrożony aż do momentu, kiedy on wyszedł za drzwi. Ponownie obudził nas odgłos zatrzaskiwanych drzwi samochodu, uruchomienia silnika i odjazdu samochodu. Wszyscy gapili się na mnie i wszyscy na raz zaczęli dyskutować. "O CO chodzi?" albo "Co on ZROBIŁ?", albo "Kim jest ten człowiek?", albo "Jak ŚMIAŁ cię dotknąć bez twojego pozwolenia?"
To ostatnie pytanie było najistotniejsze. Niedotykanie drugiej osoby bez jej zgody jest standardem na zajęciach Reiki. Powtarzano nam to do znudzenia i traktowaliśmy tę regułę poważnie.
Spytałam Louise, kim jest ten facet, a ona stwierdziła, że nie wie o nim nic poza tym, że przyprowadzili go Wielebna Ruth i jej przyjaciel. Candy i pozostali wyrazili swoje oburzenie i postanowili prześledzić smugę na moim czole, by sprawdzić, co on mógł tam narysować. Nikt nie wiedział, kim był ten człowiek. Nikt nie znał sensu jego działania. Nikt nie wiedział, o co chodziło z tą nagłą wizytą Wielebnej Ruth i jej przyjaciół. Co do tego byliśmy zgodni.
Gdy całe zamieszanie ucichło wróciliśmy do swoich zajęć, a ja otaczałam się miłością i światłem, pewna, że kimkolwiek był ten człowiek i jakikolwiek był cel jego dziwnego zachowania, nie może to przeniknąć mojej tarczy.
Około północy obudził mnie tak straszny ból, że wiedziałam, że mam atak serca. Nie tylko słoń siedział mi na klatce piersiowej, ale słupek ogrodzeniowy przebijał się przez mostek, a ja byłam uwięziona w żelaznym uścisku, który powoli wyciskał ze mnie oddech. Obudziłam mojego (byłego)męża, a on zabrał mnie na pogotowie.
Jak tylko dotarliśmy do szpitala, ciśnienie zaczęło spadać, a ból zelżał, ale z tymi symptomami, jakie opisałam, przyjęli mnie od razu. Ponieważ wyglądało na to, że mój stan się "ustabilizował", nie było WIELKIGO pośpiechu (wiecie, to jak złapać końcówki przewodów elektrycznych i uruchomić maszynę "na zwarcie"), ale i tak pracowali dość szybko, żeby doprowadzić mnie do "ładu". Lekarz powiedział, że będę musiała zostać na obserwację na kilka dni, żeby mogli zrobić mi badania, więc się zgodziłam. Byłam przerażona tym nagłym nawrotem, myślałam, że już dawno zostałam wyleczona. Ale kiedy pielęgniarka odwróciła wózek ze sprzętem do kroplówek i zaczęła przygotowania, w mojej głowie odezwał się głos tak wyraźny i silny, jak nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło, i powiedział mi, że jeśli pozwolę im wbić sobie w rękę igłę, wykorzystane to zostanie do zabicia mnie.
Mój racjonalny, świadomy umysł natychmiast się sprzeciwił. "To ZUPEŁNY NONSENS! Masz paranoję! Czytasz zbyt dużo dziwnych rzeczy i to wpływa na twój osąd".
Wtedy przeszła przeze mnie fala gorąca i nagle napłynęła mnie "wiedza", że umrę, jeżeli pozostanę w szpitalu, zmywając moje świadome argumenty. Przez chwilę czułam się zeschizowana. I nie tylko to, był też problem, jak wydostać się z sytuacji, w której się znalazłam. To znaczy, jak powiedzieć "jestem wdzięczna za próbę ratowania mi życia, ale nie, dziękuje!"? Byłam między potężnym młotem a kowadłem i wydawało się, że nie ma wyjścia z tej sytuacji.
Próbowałam przekonać pielęgniarkę, że kroplówka nie jest konieczna, a ona po prostu odrzuciła mój sprzeciw i powiedziała, że to "standardowa procedura" i trzeba ją podać. Nie ma innej opcji.
Wtedy po prostu powiedziałam jej: "Nie, ja NIE CHCĘ kroplówki". Najwyraźniej zamierzała mnie zignorować.
Szybko przekalkulowałam możliwości. Tak, możliwe, że miałam właśnie atak serca i mógł on być zwiastunem "Tego Poważnego". Z drugiej jednak strony, mogło to być coś związanego z tym człowiekiem na spotkaniu Reiki. Byłam doskonale świadoma informacji wydobytych od Tima i Candy w czasie sesji uwalniania duchów. Ale do jakiego stopnia można polegać na tego rodzaju informacjach? Jedną rzeczą jest pracować nad tym z innymi, kiedy nie wymaga to podjęcia żadnego określonego działania natury fizycznej, a inną rzeczą jest uznać to za PRAWDZIWE i na takiej wiedzy oprzeć kluczową decyzję. JEŻELI to BYŁO wiedza, a nie tylko kolejna warstwa "cebuli", że tak powiem. Jeżeli była to ścisła informacja o tym, jak te rzeczy mogą działać na "psychicznym" albo "niewidocznym" poziomie, to być może to, co działo się ze mną, MIAŁO zaprowadzić mnie do szpitala. I być może BYŁO to zrobione po to, żeby ktoś w szpitalu mógł wtedy zostać aktywowany, by "dobrać się do mnie" i "przypadkowo" zrobić coś głupiego, co spowodowało by moją śmierć.
Rozmyślając nad tym wszystkim, pamiętałam jednocześnie, jak Frank wyliczał wydarzenia z mojego życia, wskazując, że część z nich była naprawdę trochę niezwykła, i że jego zdaniem był ku temu powód. Jeżeli tak BYŁO (a pamiętajcie, nie było na to ŻADNEGO DOWODU na to z wyjątkiem jednej, niepewnej przesłanki, że jak tylko poprosiłam o pomoc w kwestii mojego zdrowia, zostałam poprowadzona do Reiki), a wtedy jacyś ludzie albo grupy ludzi mogli mieć powód, by mnie "usunąć ze sceny".
Tak czy owak ciągle miałam wybór, i musiałam go dokonać bez żadnego wyraźnego DOWODU! Mogłam przyjąć "powierzchowną" czy "normalną" interpretację wydarzeń - co wskazywało, że powinnam zostać w szpitalu, ponieważ mogłam przechodzić atak serca, a to pociągało za sobą ryzyko śmierci, naturalnej albo nienaturalnej. Z drugiej strony, mogłam zostać "uratowana" przez medycynę.
Drugą możliwością byo pójście za subtelną, duchową interpretacją, wzięcie odpowiedzialności za swoje życie we własne ręce, zrobienie czegoś znaczącego w oparciu o wiedzę BEZ DOWODU i - jeżeli się myliłam, umarłabym. Jeżeli jednak miałabym rację, nie doszło by do tego. I jeśli była to właściwa interpretacja, wtedy na pewno umarłabym zostając w szpitalu.
Naprawdę trudny dylemat! Każdy element mojej inkulturacji i społecznego programowania ciągnął w stronę "normalnej" interpretacji - mam problem ze zdrowiem i muszę być hospitalizowana, by zostać "ocalona".
Moje dotychczasowe uczenie się, moje eksperymentowanie, moją poszerzającą się świadomość - wszystko to można było zmieść pod dywan jako "subiektywne" czy wręcz "szalone". Cholera, w tym momencie myślałam, że to też było szalone! Co ja MYŚLAŁAM?!
Naszła mnie jednak jakaś zwariowana "odwaga". Czy mam rację, czy nie, raz wreszcie MUSZĘ posłuchać swojego wewnętrznego głosu. Jeśli jestem w błędzie, umrę, trudno. Nie zabraknie mi odwagi!
Zdecydowałam.
Ogarnął mnie niesamowityi spokój i stanowczo powiedziałam pielęgniarce, żeby odłożyła sprzęt, nie zamierzam zostać w szpitalu. Najpierw chyba mi nie uwierzyła, ale kiedy wstałam z noszy i zaczęłam się ubierać, powiedziała: "Pozwoli pani, że zawołam lekarza".
Przyszedł lekarz i wygłosił pogadankę w stylu "popełniasz duży błąd!", oznajmił też, że będę musiała podpisać oświadczenie, że wychodzę na własną odpowiedzialność i takie tam. "Podpiszę" - powiedziałam. "Nie mam nic przeciwko szpitalowi ani tobie czy czemukolwiek, ale NIE zamierzam tu zostać i nie chcę igieł ani pompowania leków do mojego systemu". I, żeby zamknąć temat, dodałam: "To jest niezgodne z moją religią".
Tak, trafiłam chyba w dziesiątkę tym ostatnim stwierdzeniem, ponieważ zanim doszłam do biurka, mieli już gotowy formularz. Podpisałam się, wyszłam do poczekalni i powiedział do (byłego) męża, żeby zabrał mnie do domu.
Myślał, że zupełnie postradałam zmysły. Ja też! Ale po prostu nie mogłam sprzeczać się z tą siłą, która nakłaniała mnie do opuszczenia tamtego miejsca.
Wróciłam do domu, położyłam się do łóżka i zaczęłam trząść się jak liść z powodu tego, co zrobiłam. Sprzeciwiłam się i przeciwstawiłam wszelkim normalnym zasadom. Postąpiłam wbrew całemu zaprogramowaniu mojego życia - żeby być pod taką czy inną kontrolą, być "grzeczną" i pozwolić "lekarzowi" czy komukolwiek innemu podejmować decyzje, co ma się ze mną stać. Po fakcie ogarnęło mnie wiele wątpliwości, aż dziw, że nie miałam wtedy tego "Poważnego Ataku Serca"!
Następnego dnia czułam się bardzo źle. Byłam słaba i miałam wrażenie, że jestem "na krawędzi" czegoś głębokiego i ciemnego. Ten efekt "słupka ogrodzeniowego" był łagodny, ale nieustanny, wysokie ciśnienie się utrzymywało, ale już nie tak ostro, a słoń na mojej klatce piersiowej stracił na wadze. Kiedy poszłam do kuchni, by napić się wody, wyjrzałam na zewnątrz i zobaczyłam, że basen jest zielony. Przez noc zamienił się w "zupę groszkową".
To przygnębiło mnie jeszcze bardziej i poprosiłam męża, żeby sprawdził wodę i naprawił to. Tak zrobił. Po wydaniu około stu dolarów na środki chemiczne nic się nie zmieniło - zupa groszkowa.
Jakoś wiedziałam, że ten stan wody w basenie reprezentował moją przestrzeń i mnie samą. Miała miejsce jakaś "inwazja" psychicznego "szlamu". I wyraźnie, sądząc po fakcie, że nie reaguje na zwykłe metody, będzie to wymagało wykonania jakiejś dodatkowej pracy.
Wtedy zadzwoniła Candy i opowiedziałam jej pokrótce, co się zdarzyło. Wydawała się być tym przygnębiona i współczująca i powiedziała, że będzie próbowała dowiedzieć się czegoś o tym człowieku, który był na sesji Reiki. Oddzwoni do mnie i da mi znać, czego się dowiedziała.
W międzyczasie zadzwonił do mnie Tim, chciał porozmawiać o wydarzeniu na sesji Reiki. Był tym zmartwiony tak samo jak ja.
Niemniej jednak, Tim miał wiele sugestii co do "oczyszczenia" mojego psychicznego środowiska i zaoferował się, że przyjdzie i tak dalej. Chciał także osobiście zobaczyć basen. Byłam otwarta na drobną pomoc, powiedziałam więc "pewnie, przyjeżdżaj". Tim się zjawił, spojrzał na basen i odprawił jakiś rytuał, który miał "wyczyścić wszystko".
Nic się nie zmieniło. Wciąż miałam to uczucie "żelaznego uścisku". Jakbyście byli w komorze ciśnieniowej, przypuszczam.
Zadzwoniła ponownie Candy. Powiedziała, że wykazała się WIELKIM sprytem przy zdobywaniu informacji od asystentki Wielebnej Ruth i wydaje się, że naszego pana z otwartego domu uważano za biegłego w magii rytualnej i przypuszczalnie był "Grubą Rybą" metafizycznego mumbo jumbo w całym regionie.
Ładne kwiatki. Nie poczułam się od tego lepiej. Tak naprawdę, byłam kompletnie przygnębiona myślą o ludziach, którzy mogli zrobić coś tak paskudnego i bolesnego, mimo że ja nic im nie zrobiłam. CO takiego zrobiłam tym ludziom, że tak bardzo mnie nienawidzili? Do tego miałam spory galimatias w głowie, no bo jak mogło się coś takiego zdarzyć, skoro byłam "otoczona miłością i światłem" i zawsze miałam kochające myśli, wysyłałam miłość itd.
Candy powiedziała, że zna doskonałą odpowiedź napytanie, jak to wszystko "uprzątnąć" i zaproponowała, że przyjdzie i "zrobi swoje". Jako że byłam otwarta na wszystko, co mogłoby zadziałać, zgodziłam się.
Przyszła uzbrojona w szałwię, świece, sól, kryształy i całą masę metafizycznych akcesoriów. Jak tylko Tim skończył, zabrała się do pracy. "Oczyściła" sobie miejsce i ustawiła "ołtarz" ze świecami, miskami z ziołami, kamieniami które zostały "naładowane" i całą masą tego typu rzeczy. Chodziła po domu z tlącą się szałwią, otwierała wszystkie drzwi i okna, by "przewietrzyć dom" i tak dalej, i tak dalej. Kazała mi założyć luźną suknię i stać tak, kiedy ona okadzała szałwią całe moje ciało, potem machała wokół kadzidłem (kadzidło gwarantowało pozbycie się wszelkiej negatywnej energii albo zwrot pieniędzy!) i... nic się nie wydarzyło. Chociaż tak bardzo polegałam na tych "rytuałach", że będą w stanie "zwalczyć ogień ogniem", nadal czułam słonia na klatce piersiowej, utrzymywało się też uczucie depresji i stałego ciśnienia.
Następnego dnia basen był nadal zupą groszkową. Wysłałam (byłego)męża, by zdobył więcej chemikaliów. Do basenu o pojemności około 60 m3 dodaliśmy taką ilość chloru i preparatu do niszczenia alg, że wystarczyłaby do oczyszczenia basenu olimpijskiego, który jest cztery albo pięć razy większy od naszego. Pompa pracowała bez przerwy, co jakiś czas czyściliśmy jej filtr i włączaliśmy ją ponownie i tak w kółko przez kolejne 24 godziny.
Zupa groszkowa. Facet od czyszczenia basenu powiedział, że chyba będziemy musieli osuszyć basen i napełnić go świeżą wodą.
Dzień po dniu starałam się jakoś funkcjonować pomimo potwornego znużenia. To było tak, jakbym była ranna, a wokół mnie krążyłaby wataha wilków, próbujących podejść coraz bliżej, węszących i czekających na chwilę słabości, która odbierze mi resztkę sił pozwalających mi stawiać opór, i wtedy będą mogły rzucić się do przodu i zniszczyć mnie.
Mijały kolejne dni, a w moim basenie ciągle była zupa groszkowa. Chemikalia w basenie, a w domu i wokół mnie rytuały, modlitwy i "oczyszczające" działania. Godziny spędzone na wznoszeniu "psychicznych" barier miłości i światła dookoła mnie, domu i tak dalej.
Próbowaliśmy "psychicznych" luster. Ucinaliśmy psychiczne "powiązania". Próbowaliśmy wszystkiego, co może przyjść do głowy. Nic nie działało.
Przedyskutowaliśmy to od każdej strony. Moja praca przy uwalnianiu duchów pozwoliła mi przypuszczać, że problem mógł tkwić w jakiegoś rodzaju "eterycznym węźle", który utrzymywał się dzięki związkowi z pewnymi ludźmi. Z rozmów z różnymi bytami wiedziałam, gdzie i jak się "podczepiały" i że bardzo często jest to wynikiem po prostu przebywania w pobliżu pewnych ludzi i ci ludzie zwykle nawet nie zdawali sobie sprawy, że są "nosicielami" albo "instrumentami" połączenia. Coś w rodzaju psychicznej "Tyfusowej Mary"*. Zdecydowałam więc, że jeśli tak jest w tym przypadku, to - ponieważ nie mogłam ZOBACZYĆ, kto jest tym "nosicielem", muszę po prostu zerwać związki z całą grupą Reiki, aż stanę się wystarczająco silna, żeby eksperymentować z każdym z osobna i przekonać się, KTO był kanałem ataku.
Była to trudna decyzja, bo naprawdę lubiłam tych ludzi i świetnie się ze sobą czuliśmy. Oczywiście incydent z Trudy spowodował, że byłam skłonna myśleć, że to ona jest "tym" kanałem ataku, ale to oznaczało, że każdy, kto był z nią wtedy związany, mógł "przenieść" "infekcję".
Candy i Tim zgodzili się z tą oceną sytuacji i razem zdecydowaliśmy się wstrzymać kontakty z grupą, aż przeprowadzimy trochę "testów". Wszyscy troje mieliśmy za sobą problemy z powodu wiązania się z ludźmi, którzy "byli inni, niż się wydawało", ja jednak ciągle się zastanawiałam, czy robili to rozmyślnie, czy nie. Najwyraźniej, jak pokazują dowody, to wcale nie musiało być działanie świadome!
Była to kolejna decyzja, podjęta wbrew "miłości i światłu", filozofii akceptacji i "bezwarunkowej miłości". Stało to również w sprzeczności z całym społecznym i kulturowym nauczaniem o "kompromisie" i "pracy nad przyjaznymi stosunkami z innymi ludźmi". Musiałam jednak coś zrobić, żeby mieć czas na uporządkowanie i zrozumienie tego wszystkiego, i ten sposób wydawał się w tej chwili najbezpieczniejszy. Tak więc decyzja została podjęta. Odcięłam się mentalnie pd tych wszystkich ludzi, gotowa byłam w ogóle z nimi nie rozmawiać, aż dowiem się czegoś więcej, o co w tym wszystkim chodzi.
Tej nocy miałam sen.
Śnił mi się basen. Ktoś wjechał do niego samochodem i byłam zrozpaczona próbując wykombinować jak go stamtąd wyciągnąć. Przyszła jakaś kobieta, chyba krewna, chociaż stopień pokrewieństwa nie był jasny. Wezwała pomoc drogową, żeby przyjechali i wyciągnęli samochód, a potem pomogła mi osuszyć basen i usunąć z niego błoto, olej i paliwo i wtedy przyszła fala z oceanu, wypełniając basen skrzącą się wodą.
Obudziłam się i zastanawiałam co ten sen mógłby znaczyć. Miałam pozytywne odczucie i wstałam z łóżka w znacznie lepszym nastroju. Uczucie ciśnienia minęło i oddychało mi się dużo łatwiej. Poszłam do kuchni, spojrzałam za okno i basen był czysty. Stałam tam gapiąc się z niedowierzaniem. Wydaliśmy fortunę na chemikalia i właśnie porzuciliśmy myśl o osuszaniu, i proszę, teraz woda w basenie była tak czysta i lśniąca, jak w moim śnie.
W tym momencie zapukał do drzwi Tim, wpuściłam go mówiąc, że basen jest już czysty. Był bardzo podekscytowany i poszedł spojrzeć. Stał tam gapiąc się, potrząsając głową i mówiąc nieustannie: "Nie mogę w to uwierzyć!" Pomagał wcześniej z chemikaliami, przy czyszczeniu filtra i tak dalej, robiąc równocześnie jakieś swoje drobne "duchowe oczyszczanie", wiedział więc o wszystkim, co zrobiliśmy i co nie przyniosło efektu, i że już postawiliśmy na tym krzyżyk. Był zdumiony tak samo jak ja tym nieoczekiwanym zwrotem sytuacji. Opowiedziałam więc mu mój sen, ale nie byłam pewna dokładnego jego znaczenia ani kim była ta "krewna", która przyszła mi pomóc.
Wtedy zadzwoniła ze swoją wiadomością Candy. Wyglądało na to, że miała właśnie telefon od jednego z członków Metafizycznego kościoła, który poinformował ją, że asystent wielebnej Ruth i facet-Gruba Ryba mieli w nocy wypadek samochodowy. Obaj byli w szpitalu i wielebna Ruth prosiła o "modlitwy" za nich. Powiedziałam Candy, jak dziwaczna była ta "wiadomość o wypadku" biorąc pod uwagę mój sen o samochodzie wjeżdżającym do mojego basenu, i że teraz basen jest czysty. Co więcej, słoń wreszcie zniknął z mojej klatki piersiowej. Czy istniał jakiś związek między snem, czyszczeniem basenu, ustąpieniem "ataku" i moją decyzją zerwania kontaktu z grupą albo z którymś konkretnym jej członkiem?
Możliwe. W każdym razie skłoniło mnie to do zwracania uwagi na kompletnie dziwaczne pomysły. Wyglądało na to, że samo otaczanie się miłością i światłem nie jest tak skuteczne jak nam wmawiano, szczególnie w pewnych okolicznościach. Czy to możliwe, że "bąbel miłości i światła" był swego rodzaju "paralizatorem" wiedzy, rozwoju, postępu? Stało się dla mnie jasne, że ludzie żyjący w takim "kokonie wiary" są dokładnie tak samo jak wszyscy inni narażeni to, że "zostaną użyci" przez ciemne siły, "martwych kolesi" czy jeszcze kogoś innego. Być może nawet bardziej niż inni, a to dlatego, że oni nie WIERZĄ, że jest to możliwe, nie mają więc żadnego bodźca, żeby nauczyć się, że nie tylko JEST to możliwe, ale IM się to ZDARZA! Jak w tym starym powiedzeniu: "Jedyną rzeczą potrzebną do triumfu zła jest to, żeby dobrzy ludzie nic nie robili"**. Mieliśmy tu doskonały tego przykład. Kiedy ktoś jest zamknięty w systemie wiary, nie WIDZI, w OBIEKTYWNY sposób, co tak NAPRAWDĘ się dzieje. Nie kwestionuje swoich obserwacji i doświadczeń w "otwarty" sposób, ale raczej interpretuje je zgodnie ze swoim systemem wiary, bez żadnych opcji dla innego ich wytłumaczenia. Kwadratowe klocki, które nie pasują do okrągłych dziur, są niezauważane albo ignorowane.
Wyglądało też na to, że mnóstwo ludzi podawało się za "lightworkers", podczas gdy w rzeczywistości wcale nie mieli tej natury. Być może SĄ nimi w swoich świadomych umysłach, ale na pewnym głębokim poziomie dzieje się coś, czego dostrzeżenie wymaga naprawdę wnikliwej obserwacji, i ja czułam się wobec tego wszystkiego kompletnie bezradna, nie wiedząc, co z tym fantem zrobić. Co więcej, wyglądało na to, że na każdym kroku wymagano ode mnie dokonywania wyborów, co zrobię albo czego nie zrobię, bazując na bardzo subtelnym poziomie zrozumienia. To jednak wiązało się chyba z faktem, że stale wszystko KWESTIONOWAŁAM, wszystko. NIE utknęłam w WIERZE.
Była jeszcze jedna niepokojąca sprawa - kwestia Candy. Jak mogła być tak niezdecydowana? Jakim sposobem miała taki łatwe dojście do tych ludzi i tak dobry z nimi kontakt? Próbowałam odsunąć od siebie te pytania, ale w końcu trzeba będzie znaleźć na nie odpowiedź. W pewnym sensie wzniosłam wówczas mentalną tarczę przed nią i już nie zwierzałam się jej tak swobodnie jak wcześniej.
Przez kilka następnych miesięcy utrzymywałam znajomość z Candy, było to na początku kontaktu z Kasjopeanami, a ona stale mnie zapewniała, że ma "wszystko pod kontrolą". Kasjopeanie mówili inaczej, ale wtedy nie wiedziałam, czemu mam zawierzyć.
Candy spędzała dużo czasu na spotkaniach z rzekomym badaczem UFO, który zamierzał "napisać książkę o jej przypadku" i (jak dano jej do zrozumienia) uczynić ją sławną. Sprawdziłam tego faceta przez mojego przyjaciela-detektywa i nie tylko nie znalazłam żadnych jego referencji, ale i prawdziwi badacze nie mieli z nim nic wspólnego. Kiedy powiedziałam o tym Candy, ona najwyraźniej poszła i powiedziała mu wszystko, co ode mnie usłyszała, a on przekonał ją, że to mnie powinna unikać, ponieważ w oczywisty sposób chciałam wykorzystać jej przypadek, by sama stać się sławną "badaczką UFO". Z drugiej strony, on tylko "chciał pomóc". Rzecz jasna chciał też mieć intymny związek z Candy.
Prowadzona przez tego człowieka, Candy wycofała się do kręgu ludzi, których wiara w "Plejadian" Billy Meiera była tak fanatyczna, że przerodziło się to niemal w kult. Jej działania stały się wówczas tak dziwaczne, że czułam się w obowiązku przestrzec ją przed tą grupą. Zezłościła się, że śmiem kwestionować ich intencje. Było jasne, że istniał z ich strony ciągły nacisk, mający na celu przekonanie jej, że jestem jej wrogiem. Nie można było bardziej rozminąć się z prawdą.
W pewnym momencie Candy odkryła, że sukienka, którą miała na sobie podczas "głównego uprowadzenia" została rzucona w kąt szafy i leżała tam nietknięta przez wiele miesięcy. Candy nie była w stanie się tym zająć z powodu natłoku emocji, jakie to wydarzenie przywoływało. Powiedziałam jej, żeby włożyła sukienkę do plastikowej torby i odłożyła do czasu, aż dowiem się, jak zbadać wszelkiego rodzaju pozostawione ślady.
Zadzwoniłam do mojego przyjaciela, detektywa, i powiedziałam mu o całym wydarzeniu. Bardzo zainteresował się tym "fizycznym dowodem" o ile mógłby być zbadany naukowo. Zdecydował się wykorzystać swoje koneksje w departamencie sprawiedliwości i dotrzeć do właściwego laboratorium, nie zamierzał im jednak powiedzieć, że ma to prawdopodobnie związek z UFO. Sądziliśmy, że będzie to najlepszy sposób, żeby uchronić dowód przed "zniknięciem".
Zadzwoniłam do Candy i powiedziałam, że udało mi się to zorganizować, a ona podekscytowała się i zgodziła się przynieść sukienkę, żebym mogła ją zabrać do detektywa. Kilka godzin po zostawieniu mi sukienki zadzwoniła do mnie i zapytała, czy zaniosłam ją już do tego faceta. Odpowiedziałam: "Nie, jeszcze nie". Właśnie się tam wybierałam. Nalegała, żebym tego nie robiła, ponieważ jej badacz UFO/kochanek powiedział, że ma "dobre źródło", żeby zbadać i przetestować sukienkę - jego znajomy jest chemikiem i ma własne laboratorium. Wiedziałam już, że ten facet jest stuprocentowym oszustem i ostrzegłam ją, że popełnia duży błąd, że jej "dowód" zostanie całkowicie skompromitowany, jeśli pozwoli mu go zabrać.
Ona była jednak przekonana. Przypominało to moje wybory, z tą różnicą, że ona robiła to z oczami zamkniętymi na obiektywne fakty. Przyszła i odebrała sukienkę.
Mój kuzyn był w kontakcie z ludźmi w MUFON-u i któregoś dnia zadzwonił do mnie mówiąc, że było sporo zamieszania w związku z tym wydarzeniem. Wydaje się, że gdy Candy zawiozła sukienkę do swojego nowego "guru" od ufologii, ten przekazał ją facetowi, który podawał się za "naukowca", a którego dość dobrze znał mój kuzyn. Kuzyn uważał, że ten facet mógł mieć na studiach jakieś zajęcia z chemii, ale zdecydowanie nie był naukowcem - tak naprawdę był tylko technikiem w oczyszczalni ścieków. TO było jego laboratorium!
Candy wybrała więc, de facto, technika z lokalnego punktu uzdatniania wody, który miał wykonać BARDZO NAUKOWĄ analizę tego, co da się strzepnąć na zasłonkę natrysku (!), z potwierdzonymi naukowymi kwalifikacjami w wysoko zaawansowanym laboratorium medycyny sądowej. Wyobraźcie sobie. To był jej wybór.
Byłam kompletnie zdegustowana nimi wszystkimi, ich gierkami z UFO i ich wywyższaniem się.
Mniej więcej w tym czasie miałam wygłosić w księgarni w Indian Rocks Beach dobrze rozreklamowaną prelekcję na temat Kasjopean i na dwa dni przed tym wydarzeniem, zadzwoniła do mnie właścicielka sklepu. Była bardzo zdenerwowana i powiedziała, że otrzymała anonimowy telefon od kogoś, kto ewidentnie użył jakiegoś elektronicznego urządzenia zmieniającego barwę głosu, że jeżeli nie odwołała mojej prelekcji, to powinna się przygotować na "złą sławę", ponieważ jestem na liście osób do "wyeliminowania". Czy chce, żeby stało się to w jej sklepie?
Na szczęście groźby ją oburzyły i była skłonna zaryzykować, ja jednak nie chciałam podejmować ŻADNEGO ryzyka. Zadzwoniłam do mojego zaprzyjaźnionego prywatnego detektywa i opowiedziałam mu o sytuacji. Jego partner zaoferował swoją pomoc w roli ochroniarza, zawiózł mnie na miejsce, sprawdził każdego wchodzącego, był uzbrojony i przygotowany do działania.
Zrozumiałam, że sprawy wymykają się zupełnie spod kontroli, skoro muszę mieć uzbrojonego ochroniarza, żeby opowiedzieć o materiale Kasjopean!
Poza tym, o co właściwie tutaj chodziło? Dlaczego cały ten proces eksperymentowania z channelingiem po przekroczeniu pewnego punktu zaczął ściągać atak za atakiem? Jedyne, co mogłam powiedzieć, to że takie działania zapewne nie pochodziły od "dobrych facetów". Muszą zatem pochodzić od "złych facetów". A jeżeli tak, to dlaczego? Jedyną logiczną odpowiedzią było to, że musi istnieć jakiś powód, dla którego oni NIE CHCĄ, żebyśmy kontynuowali ten eksperyment, i od momentu nawiązania tego kontaktu zdecydowanie nie chcieli, żebyśmy dzielili się z ludźmi uzyskanymi informacjami. I znowu - dlaczego? Jedyna logiczna odpowiedź na to "dlaczego", to że przydałoby się mnie uciszyć, bo to, co otrzymywaliśmy, było PRAWDĄ - albo bardzo niebezpiecznie się do niej zbliżało!
Pociągało to za sobą kolejne pytanie - dlaczego tak wiele innych channelowanych źródeł NIE doświadczało takich ataków? Z logicznego punktu widzenia, dlatego, że nie mówią nic, co byłoby na tyle znaczące czy prawdziwe, by uzasadnić ich uciszenie.
Kiedy pewnego dnia wpadła do mnie Candy, podjęłam ten temat, a ona przyznała, że utrzymuje kontakty z kościołem metafizycznym i grupą Reiki. Powiedziałam, że moim zdaniem nie jest to zbyt dobry pomysł. Czyż nie nauczyłyśmy się czegoś z tych wszystkich doświadczeń? Wtedy Candy poszła w kierunku, który mnie zaskoczył. Zaczęła mówić, jak głupie było odcięcie się od ludzi tylko z powodu takiej "błahostki" jak "gierki", które oczywiście rozgrywali. Zwróciłam jej uwagę na fakt, że to nie JEJ życie było zagrożone w ostatniej serii wydarzeń. Zgodziła się, po czym powiedziała, że po prostu czuła, że "jest chroniona" i że jest w stanie nawigować po tych niebezpiecznych wodach kontaktów z "drugą stroną". Próbowałam ją przekonać, że mogła dać się złapać w "pułapkę", ona jednak upierała się, że to nie tak, więc póki co dałam sobie spokój.
Następnego dnia zachorowała jedna z moich córek, miała gorączkę i wysypkę, aż strach było na nią patrzeć. Zabrałam ją natychmiast do lekarza. Zdiagnozował poważną ogólnoustrojową kandydozę.
Nie potrzebowałam więcej wskazówek. Kiedy później tego dnia zadzwoniła Candy, żeby pogadać, z żalem powiedziałam jej, że dopóki będzie miała coś wspólnego z "tą grupą", nasz kontakt musi być zerwany. Nie mogłam już więcej ryzykować - zwłaszcza, że zostały w to włączone moje dzieci.
Nie trzeba chyba dodawać, że jej zdaniem zwariowałam i postradałam rozum, musiałam jednak podjąć taką decyzję. Zresztą później okazało się, że była słuszna, ale to temat na inną historię.
Pamiętacie, co powiedziałam na początku?
Wydawało się, że osiągnęłam stan miłości i akceptacji w stosunku do wszystkich ludzi, wszystkich ścieżek i wszystkich tych, którzy zmagali się w ignorancji. ... W pewnym sensie byłam w tak samo ciężkiej sytuacji jak wtedy, gdy "głos" powiedział mi, że muszę "uczyć się" o złu. ... To, czego nie wiedziałam ... nie wiedziałam jednak, jak subtelne i pokrętne potrafi być to oszustwo i jak przejawia się ono w indywidualnych przypadkach.
Jakie możemy wyciągnąć z tego wnioski?
Ostatnio poprosiłam kilku przyjaciół, by spojrzeli na tę historię, i sprawdzili, czy ich analiza wydarzeń w którychś punktach jest podobna do mojej. Byłam bardzo wdzięczna za klarowne odpowiedzi, które są tak wnikliwe, że chciałabym je tu w części zacytować
"C" pisze:
Dla mnie to wygląda tak:
1. hierarchia systemu ataku może być uświadomiona sobie przez kanały ataku, albo nie - zwłaszcza przez te na niższych poziomach hierarchii.
2. Przyzwolenie może być częściowe albo znaczne; ataki przychodzą przez luki w integralności wybranego ogniwa przekazującego i rozprzestrzeniają się poprzez zakażenie albo przekradają podstępem mierząc w jakiś słaby punkt ostatniego w tej sztafecie człowieka.
3. Daje się zaobserwować pewien ciąg sygnałów - drobne, dokuczliwe myśli albo "drobne błędy", które można sobie jakoś tłumaczyć albo lekceważyć ze względu na inne, bardziej pozytywne czy ujmujące cechy danej osoby.
4. z drugiej strony, "dziwaczność" albo "dziwactwa osobowości" niekoniecznie są oznakami zakażenia.
5. oczywista zwodniczość "miłości i światła" stanowi przedmiot mojego zainteresowania i wiąże się to z punktem 3 powyżej [tzn. z Wybaczaniem]
Jeśli chodzi o wybaczanie - łatwo może stać się automatyczne i łatwo wtedy być ślepym na owe drobne znaki.
Kiedy ktoś spotyka się z atakiem, musi doskonale rozumieć dynamikę sytuacji, a tam, gdzie świadomie bądź nieświadomie przeocza brak racji czy jakiś błąd drugiej osoby albo jej to wybacza, tworzy słabość we własnej integralności. I nie ograniczam swojej definicji integralności do integralności moralnej - mam tu na myśli coś więcej niż ogólna "pełnia".
Kiedy podążasz ścieżką wybaczania, otwierasz jednocześnie sferę niewybaczania. Wydaje mi się, że temat ten zdecydowanie dostarcza okazji do ponownego przebadania czy przepracowania swoich myśli. Myślę, że wybaczanie odbywające się na zasadzie automatycznego mentalnego procesu jest chrześcijańskim programem. Pytanie też, jak uczniowie mogą naprawdę wybaczać sobie nawzajem, kiedy każde działanie i reakcja są częścią lekcji?
Nie chcę przez to powiedzieć, że popieram długie chowanie urazy.
Prawdziwe wybaczanie oznacza unieważnienie słabości u drugiej osoby, rozpoznanie, że szkoda, jaką odniósł Przebaczający, już nie istnieje.
Z doczesnego punktu widzenia, na przebaczenie można patrzeć jak na osądzenie (tak jak i odmowa przebaczenia może być osądzeniem). Przebaczenie nie gwarantuje wcale, że zajęto się leżącym u podstaw krzywdy problemem słabości osoby, której przebaczamy, i rozwiązano go. Temu, komu się przebacza, przebaczenie daje jednocześnie do zrozumienia, że przebaczający odrobił swoją własną lekcję. Czy my, jako ludzie, jesteśmy w stanie to zrobić?
Podobnie wydaje mi się, że kiedy pobłażliwie traktujemy czyjeś słabe punkty, uważając, że jego zalety "znoszą te słabe punkty", które godzimy się przeoczyć, możemy jednocześnie zamknąć sobie możliwość otrzymania od prawdziwych przyjaciół informacji o naszych własnych bardziej nieświadomych aspektach. Nieodłącznym uzupełnieniem takiej sceny byłaby oczywiście zdolność przeprowadzenia skutecznych korekt i udoskonaleń oraz wypracowanie metody pozwalającej tego dokonać. I oczywiście każdy z uczestników miałby prawo i obowiązek zadbania o swoją własną integralność. Każda organizacja może ulec zanieczyszczeniu i będzie tak silna, jak jej najsłabszy element.
Dlatego członkowie grupy naprawdę musieliby - jako jednostki - być bardzo odpowiedzialni za swoje uczestnictwo w grupie. Każdy z nas ma słabe punkty i wskazuje miejsca, gdzie "możemy być użyci". Tak samo słabości innych mogą być wykorzystywane, aby siać w nas spustoszenie. Pytanie, jak dalece zamierzam wzmacniać swoje własne słabości i wspomagać innych, którzy chcą robić to samo?
Jakie są nasze słabości, a jakie są silne strony? Co wspieramy? Czego oczekujemy w naszych szeregach? Czy jesteśmy skłonni życzliwie udzielać pomocy w tym kierunku oraz przyjmować pomoc? Co możemy zrobić, żeby wzajemnie wspomagać się we wzmacnianiu naszego związku i każdego z nas z osobna? Powinien chyba istnieć jakiś astralny systemem immunologiczny, podobny do fizycznego układu immunologicznego. Gdyby taki system istniał, spodziewam się, że integralność byłaby miarą zdrowia tego systemu. Wiedza ochrania, a nie przebaczanie.
[Nie ma] żadnych gwarancji, że ktoś nie zostanie zaatakowany, ale może on zminimalizować okres trwania albo powagę ataku i jego uboczne skutki. "Przebaczenie" może być ślepotą na wiedzę. [...] Sam wiem, że swoje pierwotnie słuszne odczucia zmiotłem pod dywan "przebaczania" i później tego żałowałem.
[W kategoriach Przebaczenia oraz Miłości i Światła] osoba, której się przebacza, "wie" teraz, że nie ponosi żadnej odpowiedzialności, i jeśli na tym się sprawa kończy, bez późniejszego przebadania tematu, źródło [ataku] może w przyszłości użyć tego samego albo podobnego trybu, żeby się pożywić.
Do tego stopnia, że cel ataku po prostu "nadstawia drugi policzek", wystawia się na kolejny atak na tak długo, jak długo można drenować jego energię.
Z drugiej strony, jeżeli zarówno napastnik jak i zaatakowany będą w stanie szczerze i otwarcie zbadać mechanikę ataku i chętnie podejmą działania, by załatać dziury w integralności związku, pojawi się straszna siła, odmieniająca małego tyrana.
[W każdej znajomości, gdzie pojawia się taki atak] jeśli ktoś potrafi samodzielnie zaobserwować i uświadomić sobie, bez osądzania czy obwiniana, że jest w ten sposób używany - jest nadzieja. Ale nie ma gwarancji. [...] Musi być również w stanie z pełnym oddaniem zaangażować się w poznanie własnych ograniczeń, musi być przygotowany na inne, różnorodne metody ataku oraz na zdrady, przychodzące poprzez drugą, słabszą osobę, jak również musi wziąć odpowiedzialność za swój udział w rozwoju i wzroście innych - nawet wtedy, kiedy następnym właściwym krokiem w imię zachowania własnego zdrowia psychicznego i nie przeszkadzania w cudzych lekcjach będzie wycofanie się z takiego związku.
Bardzo dobrą analogię do tego, co zostało opisane powyżej, dał inny mój przyjaciel "L", który napisał:
Wszyscy mamy swoją "duchową" zbroję, swoją tarczę i miecz. Wyobrażam sobie, że stoimy w szeregu. Wojownik stojący obok ciebie musi być odziany tak samo. Nie możesz zdjąć swojej napierśnicy i przekazać wojownikowi obok, tylko dlatego, że zaspał i zapomniał przynieść własną - szansa, że zostaniesz trafiony prosto w serce wzrośnie bowiem dziesięciokrotnie. Nie mógłbyś też walczyć ramię w ramię z wojownikiem, który w ogóle nie ćwiczył, który po prostu tego dnia obudził się i postanowił założyć zbroję.
Inaczej mówiąc, musicie być jednako przygotowani [ty i ci, z którymi jesteś w bliskich związkach].
Jednak - jak na wojownika przystało - nie zostawiasz też rannych i kiedy widzisz, że ze wszystkich stron są atakowani, nacierasz wymachując swoim mieczem. Ci ludzie są twoimi towarzyszami, w czasach bitwy są bliżsi niż rodzina.
To przypomina mi coś, co przeczytałem w książkach Carlosa Castanedy. Don Juan powiedział: "Wojownik traci współczucie, ponieważ nie lituje się już nad sobą samym". Jest to prawdą na wiele sposobów. Przebaczenie jest dla mnie po prostu "zgodą, żeby to przeszło", ze świadomością, że pewne rzeczy muszą się zdarzyć, by dopełnić lekcji; że każdy ma swoją rolę do odegrania.
I to jest to: każdy ma do odegrania własną "rolę" w "lekcjach", które wszyscy przerabiamy. I możemy wykorzystać te lekcje, by ulepszyć to, kim jesteśmy i co robimy, albo możemy schować się w kokonach swojego systemu przekonań, zamykając oczy na ten wspaniały cud wszechświata i na wielki Kosmiczny Dramat.
Tak, tak naprawdę wszyscy JESTEŚMY jednym, ale wygląda na to, że jesteśmy zobligowani do odkrycia swojej prawdziwej opcji, WYBRANIA swojej roli i odegrania jej do końca, aż podczas opuszczania kurtyny od burzy oklasków i sypiących się kwiatów runie gmach teatru.
Kiedy przedstawienie się skończy i wszyscy spotkamy się "za kulisami", będziemy mogli poklepać się nawzajem po plecach, uścisnąć sobie dłonie i pogratulować świetnego występu! Ale to jest inny poziom. Wydaję się, że w tej sztuce jest dużo więcej aktów, zanim dotrzemy do 7 gęstości. I jeżeli NIE zagramy naszej roli dobrze, bardzo możliwe, że zostaniemy "odsunięci z gry" i "przetworzeni" jako statyści! Przedstawienie trwa i nie możemy być dramatopisarzami ani reżyserami, dopóki nie udowodnimy, że potrafimy grać. I żeby sztuka "odniosła sukces", to "granie" wydaje się obejmować bardzo konkretne wybory i zachowania.
Wróćmy do praktycznej strony Kosmicznego Dramatu: "przeżyła" bardzo trudna sytuacja i przerobiona została bardzo interesująca lekcja. Ale na tym się nie skończyło. Bynajmniej! Ktokolwiek albo COkolwiek chciało mnie zabić, NIE odpuściło. Miałam nauczyć się, że kiedy blokujesz jedną drogę ataku, to coś podkrada się dookoła i próbuje cię dopaść od innej strony. I czasami wejście prowadzi przez twój własny umysł!
- -
* "Typhoid Mary" - Mary Mallon (1870-1938), amerykańska kucharka, która była uodpornionym nosicielem wirusa duru brzusznego i zaraziła nim dziesiątki ludzi.
** Edmund Burke (ale nie na pewno)